Bardziej sprawny | antifragile.pl https://antifragile.pl antykruchość w życiu i w biznesie Tue, 19 Nov 2019 20:49:34 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.4.7 https://antifragile.pl/wp-content/uploads/2018/05/cropped-samahydra_3glowy-32x32.png Bardziej sprawny | antifragile.pl https://antifragile.pl 32 32 Gianfranco, czyli dlaczego fitness może nie być zdrowy https://antifragile.pl/2018/01/czy-fitness-moze-byc-niezdrowy/ Wed, 31 Jan 2018 12:29:40 +0000 https://antifragile.pl/?p=7458 Przeczytaj ambitnemu koledze, prześlij zmotywowanej koleżance. Niech wybiorą dyscyplinę...

The post Gianfranco, czyli dlaczego fitness może nie być zdrowy first appeared on antifragile.pl.]]>
Przeczytaj ambitnemu koledze, prześlij zmotywowanej koleżance. Niech wybiorą dyscyplinę, gdzie znajdzie się miejsce na zdrowie, przyjemność i jakąś grację. I gdzie po prostu nie będą robić sobie krzywdy.

Dubaj, Jumeirah Lakes Towers Park, późne popołudnie. Wygrzewam się na ławce celebrując półmetek pięciodniowej ucieczki przed zimą i pracą w trybie 24/7.

Książka w dłoni, ale jakoś nie mogę skupić się na czytaniu – o wiele ciekawiej jest obserwować tubylców. Filipińska gosposia spieszy z dziećmi w kierunku jednego z apartamentowców – pewnie by zdążyły przywitać w progu wracającą z pracy białą mamę. Grupa Hindusów żartuje i przekomarza się – wyglądają na gości z IT, którzy właśnie wyszli z pracy. Kolejna filipińska gosposia z dziećmi. Trzech starszych Brytyjczyków (poznaję po akcencie) dumnie kroczy chodnikiem. Brrr – wyglądają jak smutne klony, których każdy dzień (na odpowiedzialnym i dobrze płatnym stanowisku) przypomina wszystkie poprzednie. I następna gosposia z Filipin… Ooo, a to co? Zapowiada się ciekawie.

Na trawnik sprężystym krokiem wbiega wielki Murzyn i zaczyna wyciągać z torby jakieś sprzęty. Za nim, nieco mniej sprężyście, wkraczają na murawę cztery kolejne osoby. Wyglądająca na wysportowaną para po trzydziestce, nieco starszy żylasty Hindus oraz Gianfranco. Tak od razu ochrzciłem wyglądającego na Włocha gościa w średnim wieku z widoczną nadwagą. Patrząc na stroje całej czwórki, oraz to, co wyciągał z torby nasz sprężysty Murzyn, wiedziałem już co się święci. Za chwilę będę świadkiem prawdziwego dubajskiego treningu fitness!

Prosta, kilkuminutowa rozgrzewka idzie im w miarę sprawnie, jednak podczas sesji dynamicznego jogopodobnego rozciągania pojawiają się pierwsze zgrzyty. Najlepiej radzi sobie (oczywiście – joga!) Hindus. Wysportowana para trochę oszukuje, ale mieści się w granicach tolerancji. Gianfranco zdecydowanie ma problemy. Tego, co prezentuje nawet przy największej dozie tolerancji nie sposób nazwać psem z głową w dół. Prawdziwy dramat zaczyna się jednak w momencie, kiedy hebanowy dręczyciel zarządza władczym głosem serię pełnych burpees – przysiad, wyrzut nóg w tył, pompka, powrót skokiem do przysiadu i powrót do pionu połączony z wyskokiem i wyrzutem rąk.

Hindus, szczególnie na tle pozostałych, jakoś-nawet-daje-radę. Wysportowana para okazuje się być wysportowana tylko z wyglądu. A Gianfranco? Cóż… przedstawiając sobą obraz nędzy i rozpaczy próbuje i nie odpuszcza. I to jest właśnie najgorsze.

morderczy_trening

Bo powinien.

Mamy początek roku i aby natknąć się na Gianfranco nie trzeba wcale lecieć do Dubaju. Wystarczy pójść na dowolne zajęcia fitness. Będą tam na pewno. Dziewczyny dyszące jak zepsuta klimatyzacja już w trzy minuty po rozlegnięciu się gromkiego “zaczynamy – maaaarsz” i chłopaki, których przerasta wykonanie pięciu pompek. Przerasta, ale trwają i nie rezygnują. Pewnie przed wyjściem naoglądali się motywacyjnych wideo. Nie odpuszczają, a powinni. Powinni tak, jak i ja odpuściłem. Oburzonych faktem, że natrząsam się z bliźnich, informuję bowiem niniejszym, że w przypadku burpees radzę sobie niewiele lepiej niż Gianfranco.

Moja gibkość, a raczej jej brak, który wciąż doskwiera mi po operacji sprzed roku, eliminuje mnie z udziału w większości zajęć wytrzymałościowych. To znaczy mogę iść na dowolne i jakoś tam dam radę. Tyle, że “dając radę” robiłbym sobie w ten sposób krzywdę. Dokładnie tak, jak robił ją sobie nasz włoski anty-przykład. I tak, jak być może robisz ją sobie ty albo twoja koleżanka, która w nowym roku postanowiła wziąć się za siebie.

Pompki? Łokcie maksymalnie na zewnątrz, plecy w pałąk i walka o każde powtórzenie – korzyści dla klatki piersiowej minimalne, za to stawy łokciowe, barkowe oraz kręgosłup cichutko kwilą. Pozycja deski? Tyłek niepostrzeżenie opada i zamiast ćwiczenia mięśni głębokich zajmujesz się właśnie robieniem krzywdy krzyżowemu odcinkowi kręgosłupa.

Co na to trener? Może czasem krzyknie “pupa wyżej”, ale rzadko który zaproponuje prostszą wersję albo przerwie i dokładnie wyjaśni o co chodzi we wcale nie aż tak trywialnej technice tego ćwiczenia. Nie widzi? Nie chce mu się? Nie potrafi wyobrazić sobie jak to jest nie wygrać na loterii genowej i nie spędzać 18 godzin tygodniowo na siłowni, a w związku z tym być nieco mniej sprawnym? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że większość z nich nie zrobi nic z tym, że połowa grupy właśnie robi sobie krzywdę. Szczególnie widać to podczas kończącej niejedne zajęcia grupowe “dłuższej serii ćwiczeń na brzuch”. To dopiero jest festiwal samookaleczenia!

Stawiam dolary przeciw orzechom, że najwyżej kilka procent odwiedzających statystyczną siłownię jest w stanie wykonać kilkunastominutową serię ćwiczeń na brzuch zachowując przez cały czas prawidłową technikę. Cała reszta po najdalej 550 sekundach pracuje już wyłącznie nad nadwyrężeniem sobie karku i pleców. W czasie kolejnych zajęć przerwij na chwile walkę o życie i podczas serii spięć brzucha rozejrzyj się wokoło. Policz ilu spośród towarzyszy niedoli zamiast “podpierać delikatnie głowę na dłoniach” ciągnie ją do przodu niczym worek kartofli. Przy okazji zwróć też uwagę na trenera – oni najczęściej też nie ćwiczą cały czas, tylko robią regularne przerwy na obchód sali. Z którego najczęściej niewiele wynika.

Dlaczego piszę o tym tutaj? Dlaczego nie wstałem i nie podszedłem do Gianfranco i nie powiedziałem mu co o tym myślę. Dlaczego milczę podczas zajęć na siłowni? Odpowiedź jest krótka, trzyliterowa – ego. Kilka razy próbowałem i wiem już dobrze, że nikt nie chce, aby podszedł do niego obcy facet i, nawet najdyplomatycznej na świecie, powiedział “daj sobie spokój”. Sam przecież bym nie chciał. Piszę więc te słowa tutaj w nadziei, że może mimo wszystko uda się uratować czyiś kręgosłup, a przy okazji motywację do ćwiczeń. No bo w końcu na ile może wystarczyć wytrwałości do takiego umartwiania się?

A jak było ze mną? Pomogło mi lustro.

Pewnego pięknego dnia zerknąłem w nie kątem oka podczas wykonywania zadanych przez trenera wygibasów. Zerknąłem i srodze się zawiodłem, bo zamiast szczującego bicem fit-adonisa, ujrzałem znajomą walkę o życie. Wstrząśnięty, powziąłem w drodze do domu postanowienie, że nie wracam na zajęcia póki nie ukończę rehabilitacji, a potem jeszcze nie doprowadzę się samodzielnie do jako-takiej kondycji. Bo ćwiczenia to ma być zdrowa przyjemność, a nie walka o życie.

Pokaż ten tekst ambitnemu koledze, prześlij zmotywowanej koleżance. Nie po to, aby porzucili aktywność fizyczną. Jestem ostatnią osobą na planecie, która będzie do tego namawiać. Po prostu nich wybiorą dyscyplinę, gdzie oprócz wysiłku będzie w tym wszystkim jeszcze zdrowie, przyjemność i… jakaś gracja. Propozycje:

  • Niegłupim, dającym dużo radochy i pozwalającym spalić sporo kalorii pomysłem są trampoliny. Szansa na zrobienie sobie krzywdy jest dość mała pod warunkiem, że przestrzegasz kilku banalnych zasad: spięty brzuch i tyłek, skakanie nisko, na całych stopach i wyłącznie “nogami” (a nie całym ciałem). Zwróć uwagę na to na tym krótkim filmie. Niezależnie od tego jak szybko skika trenerka, utrzymuj takie tempo, żeby przede wszystkim skikać technicznie!
  • Innym mało ryzykownym pomysłem (choć chyba już tylko dla pań) jest aqua aerobic.
  • Można też specjalnie nie kombinować. Siedząc z Gianfranco przy kieliszku chianti, poradziłbym mu, aby co drugi dzień założył słuchawki z jakimś ciekawym audiobookiem i wybrał się na trzydziestominutowy spacer szybkim krokiem, a kiedy pogoda nie dopisze (np. w Dubaju stanie się zbyt gorąco) spędził ten czas na orbitreku.

A co robię ja? Priorytet ma rehabilitacja, ale poza tym staram się od czasu do czasu odwiedzić trampoliny, regularnie robię też (mocno zwracając uwagę na prawidłową formę) pompki na ilość (kilka serii z przerwami), albo organizuję sobie sesję machania kettlem. Stosunkowo lekkim, spokojnie, technicznie, w swoim tempie.

The post Gianfranco, czyli dlaczego fitness może nie być zdrowy first appeared on antifragile.pl.]]>
Jak wytrwać na rehabilitacji? https://antifragile.pl/2017/07/jak-wytrwac-na-rehabilitacji/ Mon, 10 Jul 2017 21:17:21 +0000 https://antifragile.pl/?p=6864 W trakcie załatwiania porannej potrzeby konstatuję, że niczym modelka z Instagrama opieram cały ciężar ciała na jednej nodze, drugą podpierając się tylko palcami. Niestety nie - jak one modelki - celem lepszego wyeksponowania kształtnych pośladków. Powód jest inny - ból po operacji.

The post Jak wytrwać na rehabilitacji? first appeared on antifragile.pl.]]>
Przeciwności losu hartują i pozwalają się czegoś nauczyć – to jedno z ulubionych stwierdzeń fanatyków rozwoju osobistego. I jedno z niewielu, z którymi się zgadzam.

Wierzę w to tak bardzo, że staram się z premedytacją komponować swoje życie tak, by regularnie mieć do czynienia z nowymi, niekomfortowymi sytuacjami. Najlepszych okazji do nauki nie da się jednak oczywiście wykomponować – przynosi je sam los. Sęk w tym, że wziętym znienacka, diablo ciężko przyjąć i  zaakceptować nową sytuację, starając się wyciągnąć z niej coś pozytywnego 

Z takim właśnie wyzwaniem mierzę się każdego ranka odkąd poddałem się operacji biodra.

Godzina piąta, minut trzydzieści.

Codzienny scenariusz jest z grubsza ten sam. Pobudka i podreptanie do WC, by w trakcie załatwiania porannej potrzeby ze złością skonstatować, że niczym modelka z instagrama opieram cały ciężar ciała na jednej nodze, drugą podpierając się tylko palcami. Niestety nie – jak one modelki – celem lepszego wyeksponowania kształtnych pośladków, a dlatego że zastałe w ciągu nocy okolice zoperowanego biodra po prostu nie dają się wygodnie użytkować bez przykrego, graniczącego z bólem uczucia 'ciągnięcia’.

Po śniadaniu oraz porannej kawie ma zwykle miejsce spacer na pobliską siłownię celem wykonania serii śmiertelnie nudnych ćwiczeń rehabilitacyjnych, poprzeplatanych dla rozrywki kilkoma typowo siłowymi. Niestety także podczas tych ostatnich biodro nie daje o sobie zapomnieć, a dodatkowo odzywają się pozostałe partie odnóży oraz – szczególnie dotkliwie – nadgarstki i przedramiona. Z tymi problemy miewałem zawsze, ale pooperacyjne chodzenie o kulach pogorszyło sprawę na tyle, że zostałem praktycznie pozbawiony radości podciągania na drążku, czy nawet klasycznego robienia bica hantlem.

Co w takiej sytuacji może być pozytywnego?

Ból.

Co jest naczelną zasadą wszelkiej fizycznej aktywności? Do znudzenia powtarzaną w książkach, na forach oraz w filmach i tekstach fitnessowych guru? Prawidłowa technika! Czyli coś, z czym chyba każdy z ćwiczących miewa większe lub mniejsze problemy.

Bo jak tu nałożyć mniej na sztangę i wolno wyciskać, pilnując jednocześnie odpowiedniego ułożenia sylwetki; jak powstrzymać się przed przyspieszeniem, wybrać niższe tempo, ale za to biec lekko i technicznie; jak odpuścić ciężki trening na rzecz nudnej sesji rozciągania i rolowania? Jak zrobić to wszystko, kiedy w żyłach buzuje testosteron aż broda rośnie, a w słuchawkach właśnie zaczyna się ulubiony fragment składanki Epic Music?

Ból pomaga. Ból motywuje. Ból przywołuje do porządku. Tylko najpierw trzeba go zaakceptować.

Jeśli oni mogą…

Warszawa, lobby lotniskowego Marriotta, trzecia godzina spotkania. Fotel na którym siedzę staje się coraz bardziej niewygodny, co szczególnie daje się we znaki mojej mniej sprawnej nodze. Jestem już tylko o krok od kolejnej sesji użalania się nad sobą, kiedy przez obrotowe drzwi zaczynają wchodzić do środka niepełnosprawni sportowcy – najwyraźniej są tu zakwaterowani. Powykrzywiane kończyny albo zupełny ich brak, a na twarzach uśmiechy podekscytowania przed zawodami. Myśl była automatyczna:

Popatrz na nich tylko. A ty? Chyba już dość się nad sobą użaliłeś. Nic w tym złego, ale czas się otrząsnąć, bo do niczego to nie prowadzi.

Bingo

Wróciłem do źródeł, do eksperymentowania. Stłamsiłem ego, które chciałoby podnosić 150 kilo w martwym ciągu. Zacząłem więcej czytać.

powrot do zdrowia po kontuzji

Przeprosiłem się z niektórymi maszynami, poprosiłem nudzącego się trenera o korekty techniki, a kiedy doktor zezwolił poszedłem na BodyArt. Ale nie na wieczorną grupę dla twardzieli. Na poranną, gdzie średnią wieku uczestników przekracza 50tkę.

Wychodząc z zajęć miałem przed oczami fioletowoniebieskie pulsujące kręgi. Niby prosty trening, ale gdy skupisz się na tym, by wszystko wykonywać jak najlepiej, odrzucając przy tym ograniczające przekonania 'na to nie pozwoli mi zakres ruchu’, całość staje się nie byle jakim wyzwaniem. Wcale nie trzeba insanity workout, aby zobaczyć postępy, poczuć satysfakcję i wejść na endorfinowy haj.

Moje poranki nadal zaczynają się tak samo.

Ale powoli przestaje dołować mnie poranne stanie na jednej nodze. Przywołuje na twarz uśmiech, wspominam tamtych sportowców i skupiam na tym, co jest w zakresie moich możliwości i na co mam wpływ. Odnajduję pozytywy. Chociażby taki, że na porannych zajęciach nie uświadczysz spoconych byczków w trykotach z napisem „Żołnierze Wyklęci”.

Dlatego jeśli właśnie krzywisz się, bo dostałeś od losu niechciany prezent – pomyśl o tych, którzy mimo dużo większego zestawu podobnych podarków jednak się nie poddają. Zastanów się i podejmij decyzje. Opcje są dwie: użalać się nad sobą albo spróbować jakoś ów podarek wykorzystać.

The post Jak wytrwać na rehabilitacji? first appeared on antifragile.pl.]]>
Jak przeżyłem moją pierwszą poważną operację? https://antifragile.pl/2017/03/jak-przezyc-operacje-biodra/ Fri, 17 Mar 2017 10:54:12 +0000 https://antifragile.pl/?p=6675 Kilka tygodni temu przeszedłem artroskopię biodra. Wiązało się to z pierwszą w życiu całkowitą narkozą a także: strachem, bólem i niezliczoną ilością rozmaitych doświadczeń, których zebrało się tyle, że postanowiłem napisać na ten temat osobny tekst. Opowieść, zgodnie z nauką Alfreda Hitchcocka, zaczyna się strzałem z grubej rury, a później napięcie zaczyna stopniowo rosnąć… Pielęgniarki […]

The post Jak przeżyłem moją pierwszą poważną operację? first appeared on antifragile.pl.]]>
Kilka tygodni temu przeszedłem artroskopię biodra. Wiązało się to z pierwszą w życiu całkowitą narkozą a także: strachem, bólem i niezliczoną ilością rozmaitych doświadczeń, których zebrało się tyle, że postanowiłem napisać na ten temat osobny tekst.

Opowieść, zgodnie z nauką Alfreda Hitchcocka, zaczyna się strzałem z grubej rury, a później napięcie zaczyna stopniowo rosnąć…

oddzial ortopedyczny

Pielęgniarki

Zadziwiające, ale naprawdę istnieją takie, które zwracają się do pacjentów w formie bezosobowej! „Ubierze się”, „schowa rękę” i tak dalej! Znakomita większość jest jednak miła, pomocna i anielsko cierpliwa. Wystarczy tylko potraktować je jak ludzi, a te 'bezosobowe’ delikatnie przywołać do porządku. Od razu nabierają szacunku i stają się grzeczniejsze.

Odpowiadając też na liczne zapytania, czy zapoznałem jakąś atrakcyjną przedstawicielkę szpitalnego personelu, odpowiadam: tak, dwie. Pierwsza podawała mi maskę ze środkiem usypiającym przed operacją, więc nasza znajomość trwała około dwunastu sekund. Pierwszymi słowami, z jakimi zwróciłem się do drugiej, było zaś:

Przepraszam. Może pani, ten tego, wylać z kaczki?

Słowa mało sprzyjające zawarciu bliższej znajomości.

Upuszczanie krwi, lewatywa i morowe powietrze

Ktokolwiek czytał coś na temat historii medycyny, pewnie nieraz złapał się za głowę, jakie to bzdety relatywnie niedawno były tam na porządku dziennym. Jeszcze w XIX wieku lekarze nie myli rąk przed operacją, czy odebraniem porodu, a uniwersalnym środkiem na wszystko była lewatywa i pijawki. Śmiejemy się i z politowaniem pukamy w czoło, zapominając, że tak naprawdę nie posunęliśmy się od tego czasu specjalnie daleko. Antybiotyki dopiero czekają na setną rocznicę wynalezienia, a ci z was, którzy mieli przyjemność oglądać „Bogów” wiedzą, że pierwszej polskiej transplantacji serca dopiero niedawno stuknęła trzydziestka.

Tak.

Mamy „Na dobre i na złe”, apteki pełne pomagających na wszystko suplementów oraz serwis Znany Lekarz, ale jeśli przytrafi ci się coś nieco bardziej skomplikowanego od kataru, albo uciętego palca – medycyna zaczyna się gubić. I to poważnie.

Mam zdiagnozowaną wadę wrodzoną stawu biodrowego (dla ciekawych: zespół zakleszczania panewkowo-udowy) i żyłem sobie z nią całkiem spokojnie aż do momentu, gdy kilka miesięcy temu zaczęły się uciążliwe dolegliwości bólowe. Zacząłem też stopniowo tracić i tak niewielki (chętnie pojeździłbym na męskim rowerze, ale nie podniosę tak wysoko nogi) zakres ruchu jaki miałem w tym stawie. Co robić? Iść do lekarza – on na pewno poradzi!

Wizyta u pięciu różnych uznanych i polecanych ortopedów wsparta diagnostyką obrazową (prześwietlenia, rezonansy itd.) zaowocowała… dwiema skrajnie różnymi diagnozami oraz trzema rodzajami zaleceń odnośnie dalszego postępowania. Kiedy pomyślę sobie, że podobne sytuacje były udziałem moich znajomych zmagających się z rakiem i boreliozą – włosy stają mi dęba na głowie.

Nie.

To głupia i mało empatyczna metafora. Z trudem wyobrażam sobie dramat osoby zmagającej się z ciężką, śmiertelną i wyniszczającą powoli ciało chorobą, która zostaje postawiona w sytuacji, gdy kilku lekarzy diagnozuje i zaleca coś zupełnie innego. Skonfrontowani zaś z inną diagnozą, są śmiertelnie oburzeni, że w ogóle śmieliśmy zakwestionować ich autorytet udając się po poradę do kogoś innego.

Jak rozpoznać kiepskiego ortopedę?

Szczęśliwie mój przypadek był o wiele lżejszy, a lata doświadczeń i bliskich spotkań ze służbą zdrowia pozwoliły mi zidentyfikować kilka sygnałów, po których niezawodnie rozpoznaję niekompetencję, bagatelizowanie problemu, a także dowolne kombinacje i mutacje obu powyższych.

Zastosowana przeze mnie w tym przypadku zasada brzmi: jeśli badający cię ortopeda ledwo cię dotknie, a następnie na tej podstawie zabroni jakichkolwiek ćwiczeń fizycznych i każe „przyjść za parę miesięcy” – uśmiechnij się, przytaknij, a potem opuść gabinet i nigdy tam nie wracaj.

Ten trick pozwolił mi wyeliminować jedną z diagnoz, ale nie był to bynajmniej koniec moich dylematów.

Jak podjąć decyzję w momencie, kiedy nie bardzo wiadomo co zrobić?

Nawet po zignorowaniu lekarzy nie będących fanami kultury fizycznej, mojej sytuacji daleko było do stuprocentowej jasności. Wyglądało to mniej więcej tak:

  • Mogę mocno ograniczyć zakres wykonywanych ćwiczeń fizycznych, próbować fizjoterapii i mieć nadzieję, że objawy ustąpią.
  • Mogę spróbować zoperować biodro. To z kolei będzie wiązało się z czekaniem kilkanaście miesięcy (NFZ) albo pięciocyfrowym wydatkiem. A dodatkowe atrakcje obejmą ból i wyłączenie z życia na spory kawałek czasu. Wszystko przy następującym rozkładzie szans: 50% będzie dużo lepiej, 40% będzie lepiej i 10% będzie gorzej.

Decyzję podjąłem siadając i przeprowadzając na głos rozmowę sam za sobą. Tak, dobrze czytasz –  zrobiłem wywiad z samym sobą. Wyłączyłem wszelkie rozpraszacze, usiadłem w ciszy i popijając zieloną herbatę zadałem sobie serię pytań, z których dwa najważniejsze brzmiały:

  1. Co oznacza owo 'gorzej’, na które mam dziesięć procent szans, jeśli zdecyduję się na operację? Czyli wzorem Richarda Bransona – świetnie, że mogę zyskać, ale co może pójść źle w tym przedsięwzięciu i na ile to będzie poważne i nieodwracalne? Odpowiedź: będę mógł chodzić, ale towarzyszący rotacji w stawie ból powiększy się albo zacznie mi towarzyszyć przez cały czas. To zaś skończy się w trybie przyspieszonym kolejną artroskopią, a nawet wymianą biodra. Nie zostanę jednak inwalidą, a endoproteza czeka mnie kiedyś tak czy inaczej.
  2. Co będzie jeśli nie zrobię tej operacji? Odpowiedź: odpuszczając większość aktywności fizycznej, wydając majątek na masaże i fizjoterapię oraz katując się (prawdopodobnie codziennie) rozciąganiami, elongacjami i innymi atrakcjami, będę miał w głowie cały czas: „pewnie zda się to psu na budę, a co by było jakbym się jednak zoperował?”.

Zoperowałem się. Nie żałuję. Poza znalezieniem się wśród 40% przypadków (jest lepiej, ale nie powalająco)…

… dużo lepiej rozumiem teraz staruszki w autobusach

Tradycyjnie już nowe doświadczenie dało mi zupełnie nową perspektywę na pewne sprawy. Przyznaję, że dotychczas patrzyłem czasem krzywo na rozpychające się w komunikacji miejskiej starsze panie. Teraz jednak, kiedy na własnej skórze doświadczyłem jak to jest, gdy nogi przestają być pewnym oparciem, wybaczam im hurtowo wszystkie przeszłe i przyszłe kuksańce rozdane celem przedostania się do jakiejś poręczy i przytrzymania nim pojazd ruszy z miejsca. Jest im naprawdę ciężko!

Jeszcze bardziej nienawidzę smartphone zombies

Tych wszystkich wpatrzonych non-stop w telefon i nie widzących poza nim świata. Szczególnie zaś odmiany zastawiającej przy tym drzwi wejściowe do pojazdu. Raz musiałem autentycznie stuknąć (niczym przysłowiowa staruszka) swoją gustowną, aluminiową kulą chłopaka, który uniemożliwiał mi wydostanie się z autobusu, a na trzykrotne „przepraszam” nie reagował, bo wpatrzony w Facebooka, odsłuchiwał jednocześnie na pełen regulator jakieś (wcale niezłe) techno.

Generalnie muszę przyznać jednak, że:

Ludzie to jednak życzliwi są

Przywiozą ze szpitala (wielkie dzięki Michał!), ustąpią miejsca w autobusie, przytrzymają drzwi, przepuszczą, odwiedzą rekonwalescenta w mieszkaniu. Wielki plus i szeroki uśmiech dla całej lokalnej populacji!

No nie, nie całej. Z pochwalnych piań wyłączam trzy grupy. Wspomnianych wyżej smartphone zombies. Taksówkarzy, którzy widząc mnie kuśtykającego przez pasy, po prostu nie mogli poczekać i przyspieszając moją akcję serca, przejeżdżali mi tuż przed nosem. I na koniec – zatrważająco, przerażająco, dramatycznie licznej grupy: empatycznych inaczej.

Zastanów się trzy razy, nim coś palniesz

Pisałem już o składaniu absolutnie nieempatycznych życzeń. Wypadałoby teraz dodać do tego przyczynek o denerwujących i sprawiających przykrość, choć pozornie życzliwych i współczujących tekstach, których adresatami stają się ludzie w podobnej do mojej sytuacji. Wiem, że ich autorzy mają zazwyczaj niewinne i całkowicie przyjazne intencje. Pamiętałem o tym słysząc to pierwsze dziesięć razy, zacząłem zapominać przy kolejnej dziesiątce, ale kiedy po raz pięćdziesiąty, usiłując otworzyć drzwi i jednocześnie pokonać znajdujący się tuż przed nimi schodek (pozdrowienia dla wszystkich architektów przestrzeni publicznej), usłyszałem:

Co to się stało? Żeby kózka nie skakała…

Ledwo powstrzymałem się przed wypaleniem:

To by ci przywaliła z bańki! Urodziłem się z takimi biodrami głupi bucu! Tak, jak ty urodziłeś się bez mózgu i empatii!

Zanim więc powitasz kogoś jakimiś 'współczującymi’ słowami, zastanów się proszę trzy razy. Albo lepiej czternaście. A swoją drogą, a propos wad wrodzonych, to warto pamiętać, że:

Przeciętny człowiek występuje wyłącznie w atlasie anatomicznym

Każdemu z nas coś jest. Urodził się z jakąś mniejszą lub większą wadą, albo jest nosicielem czegoś, czym przypadkiem zarażono go na szkolnej stołówce. Ja, poza nieładnymi biodrami, mam np. Zespół Gilberta, a w moim sercu dzieje się straszliwie brzmiąca, ale w rezultacie naprawdę niegroźna rzecz pt. ’ wypadanie płatka zastawki mitralnej’. Wszystko to są drobnostki, ale warto być ich świadomym, by to, co się da i ma sens (czy ryzyko jest warte nagrody?) naprawić, a do reszty dostosować swój styl życia.

Dlatego warto wszechstronnie zbadać siebie i (chyba przede wszystkim) swoje dzieci.

To, że zawsze miałem kiepskie wyniki w bieganiu i pływaniu oraz nie mogłem normalnie wsiąść na rower z ramą (biodro), a także to, że po wypiciu trzech piw, nazajutrz czuję się jakbym spożył litr spirytusu lubelskiego (Zespół Gilberta), jest stosunkowo niegroźne. Może tylko czasem zastanawiałem się, czy nie ulegam złudzeniu, że innym pewne rzeczy przychodzą łatwiej niż mnie, ale ta nieświadomość specjalnie mi nie szkodziła. Tego samego nie można powiedzieć o dostrzeganych przeze mnie na ulicy dosłownie dziesiątkach ludzi stawiających swoje stopy na najdziwniejsze możliwe sposoby. Dzisiaj pomogłyby im zwykłe wkładki, ale za kilkadziesiąt lat skończą o lasce i w ortopedycznych butach.

NAJWYRAŹNIEJ PODOBA CI SIĘ TO, CO CZYTASZ. W TAKIM RAZIE OBCZAJ TEŻ TE TEKSTY:

A jeśli jakiś twój znajomy po przeczytaniu niniejszego tekstu (do którego link mu udostępnisz), zdiagnozuje u siebie coś, co zdecyduje się usunąć operacyjnie – proszę nie opowiadaj mu co złego może mu się w takiej sytuacji przytrafić. Proszę, zaklinam:

Nie strasz niepotrzebnie bliźniego swego

W ramach wsparcia moralnego i szeroko pojętych dobrych rad usłyszałem przed zabiegiem o: tym, jak ciężko znosi się narkozę – na pewno będę wymiotował; wszystkich możliwych komplikacjach, krwotokach, zatorach i innych potencjalnie czekających mnie atrakcjach; tym, że kolegę kolegi później tak bolało, że musiał codziennie wzywać karetkę; tym, że po zabiegu na pewno nie dam sobie rady samemu – ubrać się, przygotować jedzenia, a przede wszystkim skorzystać z toalety. Na, związane z tymi ostatnimi obawami, moje zapewnienia o tym, że mam zapasy jedzenia, luźne ciuchy, e-zakupy TESCO oraz życzliwych sąsiadów, dowiadywałem się, że nie wiem co mówię i że z pewnością będzie o wiele, wiele gorzej, niż sobie wyobrażam.

Złote te myśli i porady (podobnie zresztą jak: 'żeby kózka’) sprawiały, że kilkukrotnie bliski byłem reakcji w typie Jurka Owsiaka:

Tylko, że ja krzyczałbym:

Oszaleliście. Zwariowaliście. Co chcecie osiągnąć? Myślicie, że się nie martwię, nie obawiam, nie stresuję? Gówno pomagacie, tylko pogarszacie całą sprawę! Większość z tego pewnie mi się nie przytrafi, a jak coś – odpukać – się ziści, to zajmę się tym wtedy, przy pomocy inteligencji, sprytu, dobrych ludzi i zawartości bankowego konta. Wtedy się pomartwię!

Jak kania dżdżu potrzebowałem wtedy słów, które usłyszałem od pewnego fizjoterapeuty:

Stary, wybrałeś świetnego gościa – 4500 artroskopii na koncie. Jesteś młody, masz konkretny gorset mięśniowy, będziesz zabiegiem referencyjnym, będziesz dla niego jak cudna dziewica. Głowa do góry!

Dokładnie tego było mi potrzeba. Dokładnie to powiedz znajomemu, który kładzie się do szpitala.

Swoją drogą: nie wymiotowałem, nie miałem problemów z samodzielnym ogarnięciem życia, o kulach pachowych wdrapywałem się na swoje piąte piętro z prędkością statystycznego 60-latka, ale bez większych problemów. Choć tak, muszę przyznać, twarzą w twarz stanąłem z trzema poważnymi, zakrawającymi na życiowe dramaty, wyzwaniami: absolutną niemożnością samodzielnego założenia skarpetek (każdą inną cześć garderoby jakoś się udawało), śmiertelną nuda podczas wykonywanych pięć razy dziennie ćwiczeń rehabilitacyjnych oraz trudnością z powstrzymywaniem się przed hurtową konsumpcją znoszonych mi przez znajomych smakołyków.

Operacja biodra – najczęstsze pytania

Mijają już prawie dwa lata od opublikowania tego tekstu, a ja coraz cześciej dostaję pytania od osób, które albo rozważają, albo wkrótce mają poddać się operacji. Dlatego postanowiłem dodać suplement z odpowiedziami na najczęściej zadawane mi w mailach pytania:

1. Gdzie byłeś operowany? Szpital Artmedik w Jędrzejowie, doktor Arkadiusz Koniarski.

2. Jaki typ uszkodzenia/dysfunkcji był u Ciebie naprawiany? Konflikt panewkowo-udowy, zespół zakleszczania w prawym biodrze. Uszkodzony obrąbek stawowy. W czasie operacji nie udało się go ponaprawiać, więc uszkodzona część została usunięta.

3. Czy miałeś jakieś powikłania po zabiegu? Nie.

4. Kiedy po operacji zacząłeś rehabilitację? Prawie natychmiast. Pierwsze ćwiczenia to straszliwie nudne, powtarzane kilka razy dziennie zestawy ćwiczeń polegające na „powolnym machaniu nóżką” wręczone mi wraz z papierami przy wpisie ze szpitala. Potem stopniowo oczywiście ćwiczenia się zmienia.

5. Kto był twoim rehabilitantem i ile razy w tygodniu miałeś z nim spotkania? Pan Artur Marszałek współpracujący na co dzień z Doktorem Koniarskim. Z racji tego, że Pan Artur przyjmował w Częstochowie, Jędrzejowie lub Kielcach dokąd z Krakowa miałem jednak dość daleko – byłem tam dosłownie pare razy. Robiłem podejścia do fizjoterapeutów w Krakowie, ale ich rezultaty były kiepskie. Okazuje się, że rehabilitacja po operacji jest dość specyficzna i nie każdy fizjo się na tym zna. Jednak co gorsza – mało który się przyzna, że nie bardzo się zna i najczęściej i tak próbowali. A na ćwiczenia, które mi zalecano Pan Artur z Dr Koniarskim dosłownie łapali się za głowę.

Mi wystarczyło pokazać zestaw ćwiczeń i od czasu do czasu go skonsultować, zmodyfikować. Wszystko z racji dość sporej wiedzy i doświadczenia w zakresie szeroko pojętych ćwiczeń fizycznych. Sądzę, że przeciętny Kowalski nie obędzie się bez DOBREGO fizjo na miejscu.

6. Po jakim czasie mogłeś swobodnie i bez bólu chodzić bez kul, siadać lub kucnąć? Chodzić bez kul mogłem dość szybko (po jakichś trzech tygodniach), ale wynika to z faktu, że nie szyto mi obrąbka stawowego. Po szyciu obrąbka dochodzenie do siebie trwa dłużej. Można powiedzieć, że taką pełną sprawność osiągnąłem po około dwóch miesiącach.

7. Czy odczuwasz różnicę w życiu przed i po zabiegu? Czy ból nie przeszkadza Ci w codziennym życiu, uprawianiu sportu? Odczuwam. Miewam dolegliwości bólowe i przykurcze, ale innej natury niż wcześniej.

Wynikają one głównie z tego, że kości biodra i miednicy już mogą działać w pełnym zakresie (zlikwidowany konflikt), ale tkanki miękkie przez -dzieścia lat życia przyzwyczaiły się do krótszego zakresu ruchu. Są po prostu przykurczone, co oznacza m.in. uczucie „ciągnięcia” w biodrze, które potęgują sytuacje, gdy z powodów zawodowych (szkolenia / doradztwo) muszę przesiedzieć lub przestać kilka godzin dziennie przez kilka dni pod rząd.

Jako pomoc doraźną stosuję stretching i różne „mobilizacje”, a gdy mam więcej czasu to intensyfikuje wszystkie ćwiczenia wydłużające tkanki miękkie. Wszystko z nadzieją, że w końcu całość wydłuży i uelastyczni się na tyle, że biodro przestanie mnie ciągnąć.

Główna różnica przed i po operacji jest taka, że teraz te moje zabawy nie są obowiązkowe i mógłbym pewnie żyć tak, jak jest znosząc te rozmaite dyskomforty. Natomiast przed operacją atakował mnie tępy ból przy rotacji w biodrze (np. zakładanie skarpetek podnosząc stopę do góry i do wewnątrz) i miałem perspektywę, że w tej sytuacji max 10-15 lat i skończę ze sztucznym biodrem. Co do sportu – właściwie jedyne czego nie robię to pływanie żabką (zakaz dożywotni) oraz przysiady (sam nie czuję się pewnie), ale martwe ciągi, machania ketlem, czy bieganie wchodzą bez najmniejszego problemu.

Tyle.

Gwoli ścisłości – wszystkie powyższe przemyślenia dotyczą mnie i mojego organizmu. Nikomu niczego nie doradzam. Nikogo do niczego nie namawiam

W tekście opisuję dlaczego podjąłem takie, a nie inne decyzje i mogę tylko dodać, że jestem zdecydowanym przeciwnikiem chirurgii kosmetycznej oraz wykonywania ryzykownych zabiegów leczących niewielkie dyskomforty.

The post Jak przeżyłem moją pierwszą poważną operację? first appeared on antifragile.pl.]]>
Sopot, Porter i spocone kobiety, czyli jak bezkontuzyjnie spalić 800 kcal. https://antifragile.pl/2016/08/jak-fajnie-spalic-800-kcal-fit-and-jump/ Thu, 25 Aug 2016 13:22:19 +0000 https://antifragile.pl/?p=6235 — Change my pitch up, Smack my bitch up — dobiega z głośników. — Panie Chryste, mój tyłek! — zupełnie niemęsko użalam się nad sobą, ale twardo cisnę dalej.  — Jedziemy, nie zwalniamy! — drze się instruktorka.  Jest wspaniale! Ile razy o tym pomyślę, dosłownie nie mogę wyjść z podziwu. Jakiegoż kopa dałem swojemu życiu dwa lata temu. W innym […]

The post Sopot, Porter i spocone kobiety, czyli jak bezkontuzyjnie spalić 800 kcal. first appeared on antifragile.pl.]]>
Change my pitch up, Smack my bitch up — dobiega z głośników. — Panie Chryste, mój tyłek! — zupełnie niemęsko użalam się nad sobą, ale twardo cisnę dalej.  — Jedziemy, nie zwalniamy! — drze się instruktorka.  Jest wspaniale!

Ile razy o tym pomyślę, dosłownie nie mogę wyjść z podziwu. Jakiegoż kopa dałem swojemu życiu dwa lata temu. W innym scenariuszu pewnie nadal kursowałbym na trasie biuro-dom-biedronka, marząc czasem o rzeczach, które teraz przytrafiają mi się na co dzień. Właściwie to nie. Większość mojej dzisiejszej rzeczywistości pozostawała wtedy daleko nawet poza sferą wyobrażeń, a co dopiero mówić o marzeniach. Weźmy ostatnią sobotę.

Wyczerpany, ale i pozytywnie nakręcony po pierwszym dniu konferencji z Grzesiakiem, zamarzyłem o wieczornym relaksie na plaży. Prysznic, kawał steka, przebiórka w mniej formalne ciuchy i już byłem w drodze do Brzeźna. Swoją drogą mam do tego miejsca spory sentyment, ale o tym to może innym razem. O czym to ja..? Aaa, plaża!

Wstępny plan brzmiał zakładał krótki spacer i ewentualne dołączenie do konferencyjnej ekipy, która ogłosiła, że integruje się na plaży w okolicach Jelitkowa. I pewnie, biorąc pod uwagę moje rezerwy energetyczne, dokładnie na tym by się skończyło, gdybym nie nabrał nagle ochoty na piwo, konkretnie mój ulubiony Bałtycki Porter.

Rozumiem, że już chcesz wiedzieć jak spalić te 800 kcal? Spokojnie, dojdziemy i do tego. Wracając do wycieczki na plażę.

To zabawne w jaki sposób działa na mnie alkohol – jego głównym skutkiem wcale nie jest dobry humor, ani pozbycie się hamulców. Przysłowiowe małe piwo powoduje u mnie przede wszystkim przypływ energii i chęci. Coś jak poranna kawa. Tak zareagowałem i tym razem.

Kiedy odpowiednio pokrzepiony dotarłem plażą do Jelitkowa, nie mogłem za bardzo rozeznać w ciemnościach, która z rozbawionych grupek jest tą konferencyjną. Stwierdziłem więc, że idę dalej. Jest miło, pomysł przechadzki mi się podoba, a nie będę przecież podchodził do ludzi i pytał “Eee sorry, jesteście od Grzesiaka”. Jeszcze mnie ktoś pobije.

800 kcal? No dobrze, z resztą opowieści nieco przyspieszę.

Krótka przechadzka skończyła się na tym, że doszedłem aż do Sopotu. A tam, w sobotni wieczór na Monciaku, miałem możliwość obserwowania wielkiej ilości sztucznych piersi, wieczorowych wakacyjnych zachowań godowych oraz poznałem Milkę. Nie, nie krowę – samicę człowieka, która jak się okazało, od kilku lat rozkręca w Polsce Fit and Jump. Zajęcia fitness na trampolinach! A, że jej opowieść bardzo mnie zaciekawiła, żaden fitness mi nie straszny, a w Trójmieście znalazło się autoryzowane studio akceptujące karty MultiSport, postanowiłem spróbować i w trzy dni później stawiłem się w gdyńskim klubie Energy.

17 spoconych kobiet i ja, spocony jeszcze bardziej.

Jak przed każdym, nawet drobnym poszerzeniem mojej strefy komfortu, odczuwałem delikatne obawy. Dokuczało to delikatne ukłucie w jelitach, które staram się polubić, ponieważ oznacza “znakomicie, właśnie próbujesz czegoś nowego”. Czego dotyczyły moje stresy? Czy dotrę na czas, czy nie zaczadzę sali koszulką zbrukaną podczas joggingu dnia poprzedniego, czy się jakoś nie zbłaźnię – np. nie zlecę z trampoliny, takietam bzdury. Ulica Wendy 15, to tutaj, 3…2…1, wchodzę!

Na sali oczywiście same kobiety. Obejmuje w posiadanie ostatnią wolną trampolinę – mam szczęście, bo chociaż pani na recepcji kilka godzin wcześniej twierdziła, że zapisy są niepotrzebne, to dziewczyna która wpadła do sali tuż po mnie odchodzi z kwitkiem. Prowadząca – Wiki, objaśnia technikę (przede wszystkim uderzać całymi stopami, a nie palcami i pochylić się do przodu) i jedziemy!

fit and jump trampolina

Pierwszy kawałek, drugi kawałek, kiedy rozpoczyna się trzeci uśmiecham się szeroko – Smack My Bitch Up The Prodigy. Znów czuję się jak licealista! Radość jednak szybko zamienia się w niedowierzanie. Utwór ma zdecydowanie szybsze tempo niż poprzednie, minęło może dziesięć minut treningu, a ja – silny i sprawny Igor – zaczynam odczuwać poważne braki kondycyjne.

Change my pitch up, Smack my bitch up — dobiega z głośników.
Panie Chryste, mój tyłek! — zupełnie niemęsko użalam się nad sobą, twardo jednak uśmiecham się i cisnę dalej.
Jedziemy, nie zwalniamy — drze się, to znaczy dodaje nam otuchy, Wiki.

I tak już do końca czterdziestopięciominutowej, odbywanej z drobnymi przerwami na złapanie oddechu i łyk wody, sesji, na koniec której autentycznie nie została w mojej koszulce i spodenkach ani jedna sucha nitka.

fit and jump po treningu

W jaki sposób wytrwałem? Bo Fit and Jump to przede wszystkim kupa zabawy! Szeroko, wąsko, nożyce, na raz, na dwa w połączeniu z rytmiczną muzyką daje wiele radochy i pozwala zapomnieć o upływającym czasie i narastającym zmęczeniu. A ci, co już naprawdę nie mogli (no oczywiście, że nie ja!) mogli po prostu skakać nieco wolniej lub niżej, regulując w ten sposób obciążenie. W trakcie zajęć ujawniła się też kolejna, niebagatelna zaleta fitnessu na trampolinach…

Milka wspominała mi, że pomysł na podskoki wziął się m.in. stąd, że jako tancerka złapała poważną kontuzję, która wykluczyła ją z bardzo wielu rodzajów fizycznej aktywności. Okazuje się, że trampoliny są dla takich osób idealne, co jako szczęśliwy posiadacz dysplazji stawu biodrowego (na zawsze), naciągniętego dwugłowego uda i łokcia tenisisty (chwilowo), mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić. Przez całe zajęcia nic a nic mnie nie zabolało. A uwierzcie, że w mojej obecnej sytuacji to coś naprawdę wyjątkowego.

O spalaniu 800 kcal w czasie jednych zajęć przeczytałem zaś z niejakim sceptycyzmem na stronie Fit and Jump, a przypomniałem sobie, kiedy zapacając i usiłując utrzymać w dłoniach wyślizgujący się telefon (patrz jakość zdjęć w tym tekście), usiłowałem po zajęciach zrobić sobie z Wiki godne selfie. Wierzę w 800 kcal, o ile tylko wytrzymasz tempo i będziesz wysoko podnosić nogi. Ja wykręciłem najwyżej 500, ale i tak jestem z siebie diablo dumny.

selfie po treningu fit and jump

The post Sopot, Porter i spocone kobiety, czyli jak bezkontuzyjnie spalić 800 kcal. first appeared on antifragile.pl.]]>