Niedziela rano, czas na realizację jednego z moich planów na Miami: Everglades. Klik, klik (właściwie to tablet, więc tap, tap), dwa telefony i jesteśmy w drodze do indiańskiego rezerwatu szczepu Miccosukee.
Welcome to Miami, I’m going to Miami!
Jesteśmy w Miami! Gorąco, parno i bez klimy ani rusz.
Biegnąc przez Waszyngton, czyli… teraz Pan ma relaks
Otwieram oczy i oczywiście wbrew moim optymistycznym przewidywaniom na zegarku zamiast kształtnej ósemki dostrzegam wielkie, obleśne dziesięć. Chwila złości, ale zaraz. Czy właśnie nie tego było mi teraz trzeba – w końcu się wyspać i nieco odpuścić. Te genialne wakacje mają jedną małą wadę – napięty program, brak pełnego planu (nierealne) oraz kompletna odmienność Stanów od Europy, powodują, że ciężko jest do końca wyluzować. Zawsze coś trzeba sprawdzić, załatwić, zapamiętać. Tak więc wyluzować… ommmmm… i wtedy w głowie świta mi pewien pomysł.
Popołudnie i wieczór nad Potomakiem
Waszyngton, szukamy czerwonej linii metra. Jest o wiele schludniejsze i ładniejsze niż nowojorskie, ale też droższe i bardziej skomplikowane – system, który każe wyliczać cenę za przejazd z tabelek przyklejonych na automacie, a na stacji końcowej weryfikuje czy kupiliśmy bilet za odpowiednią kwotę i dopiero wtedy otwiera bramki. Docieramy na Dupont Circle, gdzie wynająłem niewielkie mieszkanie. Okolica bardzo zachęcająca – sporo ambasad, rozmaitych sklepików i knajpek. Szybki prysznic, shake białkowy i czas na zwiedzanie. Kierunek Biały Dom!