Już jako dzieciak z wypiekami na twarzy studiowałem wszystko, co wpadło mi w ręce i miało coś wspólnego z lotami kosmicznymi. Od popularno-naukowych opracowań, po „Opowieści o pilocie Pirxie” Lema. Dojrzewanie i mijające lata nie osłabiły specjalnie tej pasji – regularnie sięgam po nowe materiały, szczególnie na temat pionierskich lat podróży kosmicznych. Nie będzie więc przesadą, jeśli napisze, że wizyta w KSC śniła mi się od dawna. Atrakcji jest tam na kilka dni zwiedzania, nam jednak musiało wystarczyć pięć godzin w morderczym tempie.
Bliskie spotkania z patrolem szeryfa
Po nocnym suszeniu rzeczy wstajemy bladym świtem. Zostawiamy – już tradycyjnie – klucz pod wycieraczką i ruszamy w naszą pierwszą dłuższą podróż samochodem w USA. Musimy być w południe w Kennedy Space Center, mamy więc w krótkim czasie do pokonania 350 kilometrów. I nie domyślamy się nawet co czeka nas na końcu naszej dzisiejszej drogi…
Adiós Miami! (z odgłosem suszarki w tle)
Żegnamy Miami, gdzie parno i duszno, gdzie na ulicach rosną palmy, spod nóg uciekają jaszczurki, a kasjerki w markecie mówią do klienta po hiszpańsku. Miasto, w który po ulicach chodzą kobiety 9/10 i w którym nigdy nie jest cicho, bo ciszę zawsze zagłusza szum zainstalowanej dosłownie wszędzie klimatyzacji.
Futbol to kupa (chyba że amerykański)
Jadąc do Stanów główkowałem nad typowo amerykańskimi rzeczami, które powinienem zobaczyć, lub doświadczyć i przyszedł mi do głowy mecz amerykańskiego futbolu. I choć wiele osób pukało się w głowę – miałem, kurde balans, racje! Przedstawiam mecz Miami Dolphins kontra Atlanta Falcons na stadionie Sun Life, o pojemności większej niż nasz Narodowy.