Pierwsze spostrzeżenia z Doliny Krzemowej notuję w dość specyficznym miejscu. Starbucks tuż obok Stanford University. Specyficzne miejsce. Ludzie siedzą w około ucząc się z grubych książek. Pani naprzeciwko mnie właśnie przegląda jakieś schematy, na których dominuje wielki rysunek ludzkiej nerki. Wokoło głównie biali, a jako dodatek spora grupa Azjatów. Bogaci, uśmiechnięci i zadowoleni.
Nie ma takiego closedownu, co by na dobre nie wyszedł – Point Lobos
Pobudka. Chryste, ale zimno – znów jesteśmy na pustyni W dzień temperatura dochodzi do 25 ºC, natomiast w nocy spada do około 5 ºC. Wyjście rano w sandałach kończy się szczękaniem zębów. Miejscowi zdaje się upraszczają sobie sprawę i nie rozbierają się podczas cieplejszej części dnia. Rzut oka na nasz motel za dnia i na King City. Ależ dziura…
California State Route One, czyli Malibu, Santa Barbara, Surferzy i Worse Motel Ever
Pobudka o 08:30, czas ruszać na północ w kierunku San Francisco, skąd za niecały tydzień odlatujemy do Polski. Dzisiaj czeka nas przejazd California State Route One sławną z niezapomnianych widoków. No… to zobaczymy.
Jogging przez Venice Beach, czyli mówię jak jest w Beverly Hills
Po terminatorskim początku, przejechaliśmy z Bartkiem przez Beverly Hills i Santa Monica. Malowniczo, ale nic spektakularnego. Wrażenia z kilkunastu godzin w L.A. mam bardzo pozytywne. Z jednym, gigantycznym minusem – miasto kompletnie nie nadaje się do zamieszkania dla kogoś takiego jak ja. Bez prawa jazdy i z organiczną niechęcią do dojeżdżania do pracy, sklepu, szkoły. Ciągnąca się bez końca niska, rzadka zabudowa, szczątkowo rozwinięte metro i gigantyczne korki składają się na komunikacyjny koszmar.