Pierwszy dzień w NYC. Kierunek zwiedzania mógł być tylko jeden: Manhattan. Wychodzimy z metra (wrażenie równie obskurne, jak dnia poprzedniego). Wygląda nieźle – są wysokie budynki, żółte taksówki, hydranty i panowie policjanci, ale… czy to po to leciałem ćwierć globu?
Tymczasem na Manhattanie…
Siedzę właśnie w McDonald’s przy 6th Avenue, w pobliżu Times Square i Rockefeller Center. Przed chwilą skonsumowałem pierwszego w życiu (!) Big Maca.
W poszukiwaniu zaginionego loftu.
Bartek wylądował w niecałą godzinę po mnie, przejazd SkyTrain na terminal AmTrak, a następnie pociągiem na New York Penn Station nie był specjalnym wyzwaniem. Z jednej strony podniecenie – to w końcu “juesendej”, z drugiej pierwsze zaskoczenie związane z wszechobecną prowizorką, brudem i… brakiem nowoczesnych rozwiązań, do których przywykliśmy w Europie (vide pani na peronie wrzeszcząca komunikat o zmianie peronu, zamiast megafonu albo tablicy świetlnej).
Na Penn Station przesiadka w metro, a wcześniej zakup biletu. Automat kilka razy “nie widzi” karty Bartka, po czym w ramach autoryzacji pyta go o… kod pocztowy.
Boston, czyli co tam masz w bagażu, chłopczyku.
Stoimy w zakręconej kolejce, w końcu dostajemy się do okienka. Mocno już starszy Customs and Border Protection Officer bez mrugnięcia okiem przepuszcza Bartka, a mnie oczywiście kieruje prosto na further inspection.