Psychologia i komunikacja | antifragile.pl https://antifragile.pl antykruchość w życiu i w biznesie Mon, 27 Jun 2022 15:53:24 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.4.5 https://antifragile.pl/wp-content/uploads/2018/05/cropped-samahydra_3glowy-32x32.png Psychologia i komunikacja | antifragile.pl https://antifragile.pl 32 32 Masz chyba problem z krytyką… https://antifragile.pl/2018/10/jak-radzic-sobie-z-krytyka/ Wed, 03 Oct 2018 13:49:15 +0000 https://antifragile.pl/?p=7984 Słysząc takie zdanie kolejny raz w ciągu kilku miesięcy, postanowiłem uczciwie przemyśleć sprawę. W efekcie powstał ten poradnik.

The post Masz chyba problem z krytyką… first appeared on antifragile.pl.]]>
Słysząc takie zdanie kolejny raz w ciągu kilku miesięcy, postanowiłem uczciwie przemyśleć sprawę. Efekt? Poza rachunkiem sumienia i towarzyszącym mu biciem się w pierś, porządnie usystematyzowałem wiedzę na ten trudny, ale jakże życiowy temat. A wtedy nie zostało już nic innego, jak podsumować wszystko w pierwszym po długiej przerwie tekście.

Kraków, Środa, 9 Maja A.D. 2018. Rozpuszczam się z gorąca prowadząc mój pierwszy w życiu webinar na żywo. Nie wiem, co wykańcza mnie bardziej – stres, czy panujący w pokoju zaduch. Aby zredukować ryzyko zewnętrznych hałasów pozamykałem drzwi i okna, a temperatura szybko osiągnęła okolice 35°C.

Ale nic to. Jest dobrze. Widać mnie i słychać. Jestem przygotowany, mam dobre notatki i zaraz zaserwuję wszystkim porcję merytorycznego mięsa. Chociaż nie… nie wszystko jest w porządku. Część spośród oglądających zgłasza problemy z dźwiękiem. Zaczynam mówić głośniej i przysuwam się bliżej zestawu nagrywającego. Niby lepiej.

Ocieram pot z czoła, oddycham z ulgą, kiedy nagle włącza się jeden z widzów:

Trochę lepiej, polecam kupić pchełkę, chociażby w Chinach za dolara, a jak leci z komórki zestaw słuchawkowy.

I ja wiem, że to było w dobrej wierze, ale do takiego wniosku doszedłem dopiero w jakąś godzinę po zakończeniu transmisji – kiedy opadły już wszystkie nerwy. Natomiast kiedy to przeczytałem, to zamiast po prostu podziękować, skomentowałem to tak:

… muszę Ci powiedzieć, że mam kierunkowy mikrofon za 250,- złotych podłączony tutaj…

No cóż, przynajmniej powiedziałem to z uśmiechem. Co i tak było swego rodzaju osiągnięciem, ponieważ wewnętrznie – co tu wiele ukrywać – trafił mnie szlag. Człowiek się stara, dwoi, troi, a tu taka „dobra rada”. Zwłaszcza, że naprawdę specjalnie zainwestowałem przed nagraniem ćwierć tysiąca złotych w coś teoretycznie lepszego od jakiejś pchełki!

Dla zainteresowanych: surową relację bez poprawionego dźwięku znajdziecie tutaj (’akcja’ od 9:30).

TYLKO DOBRA RADA, CZY JUŻ KRYTYKA?

No właśnie – co właściwie rozumiem pod hasłem „krytyka”? Przecież to, co napisał uczestnik, to była tylko niewinna rada. Tylko… czy aby na pewno? Weźmy taką wymianę zdań:

Ania: Hmm… Seszele czy Madagaskar?

Stefan: Zdecydowanie Madagaskar!

Tu sytuacja jest czysta – bo proszący o pomoc nie określił ze swoimi preferencjami oraz jasno pyta o radę. Ale co powiesz o takiej sytuacji:

Ania: Wybieram się na Madagaskar!

Stefan: Madagaskar? O wiele ciekawsze będą Seszele!

Abstrahując już od faktu, że w tym przypadku Ania wcale nie prosiła Stefana o opinię, to… no cóż: niezależnie od tego jak dyplomatyczny nie byłby Stefan, to swoją wypowiedzią daje do zrozumienia jedno: uważa postępowanie Ani za błędne. I tyle. Niniejszy tekst będzie traktował więc o reagowaniu z głową na krytykę zarówno w wersji frontalnej i otwartej, jak i tej bardziej zawoalowanej.

powinnas_sobie_kogos_znalezc

 

CZY KRYTYKA MA PRAWO NAS WKURZAĆ?

Krótko: tak, ma prawo. Sęk tylko w tym, co z tym faktem zrobimy.

Nie chodzi o to, by żyć w zaprzeczeniu i udawać, że jesteśmy jakimś nieczułym robotem. To jest ZUPEŁNIE NORMALNE – który to wniosek był dla mnie absolutnym odkryciem sezonu- że czujemy się niekomfortowo, kiedy ktoś mówi nam, że coś zrobiliśmy źle. Tym bardziej normalne, im bardziej obiekt krytyki jest częścią naszej tożsamości. Czyli na przykład:

  • włożyliśmy weń dużo serca i wysiłku (organizacja szkolenia, plan wyprawy na Madagaskar);
  • zachowujemy się tak od lat (tańczymy, ubieramy się, piszemy maile, prowadzimy spotkania);
  • wierzymy głęboko w słuszność danej idei czy sposobu postępowania. 

Ludzkie i normalne. Podkreślam to tak mocno, bo mam wrażenie, że przez trzydzieści sześć lat życia nikt nie wyjaśnił mi tego tak, jak powinien. Słyszałem za to wciąż (na przykład, gdy twarz układała mi się w podkówkę po wytknięciu szeregu błędów w moim najnowszym projekcie):

Ty chyba masz problem z krytyką.

Brzmi znajomo?

Co było potem? Ano wyrzucałem sobie: że jestem zbyt choleryczny, przewrażliwiony i generalnie za bardzo się przejmuję. Powinienem wyluzować i uśmiechnąć się od ucha do ucha. A to, motyla noga, zupełnie nie tak. A przynajmniej nie do końca.

PRZYJMOWANIE FEEDBACKU PUNKT 1: WYSŁUCHAJ

Nie dław i nie zaprzeczaj naturalnym uczuciom (czytaj: stresowi i dyskomfortowi). Zamiast tego staraj się opanować je i wziąć na wodzę. Szczególnie w pierwszej chwili. Im mocniej uderzyło, tym mniej sensowna i racjonalna może być twoja pierwsza reakcja.

Jak to zrobić?

Zacznij od tego, że wyprostujesz się i weźmiesz jeden głęboki oddech aż do brzucha. Nie żartuję. Spójrz na siebie w chwili, gdy uderza wywołany krytyką stres. Zgarbiona postawa, zaciśnięty brzuch i szczęki – pozycja do walki. W takim momencie mózg z automatu zaczyna podpowiadać nam następujące strategie: przyłóż mu, zaprzecz jej, nie słuchaj ich, uciekaj. Spróbuj więc choć trochę się rozluźnić. A potem? Potem po prostu się zamknij i daj spokojnie skończyć im swoją wypowiedź.

Raz, że to po prostu kulturalne. Dwa, że warto upewnić się o co im tak naprawdę idzie, a nie wyjść na idiotę polemizując z czymś, czego druga strona wcale nie powiedziała, ani powiedzieć nie zamierzała. I wreszcie po trzecie – i zaprawdę warto wziąć to sobie do serca – każda cięta riposta, która ciśnie ci się wtedy na usta, to naprawdę BARDZO zły pomysł.

Powstrzymaj wewnętrznego mistrza ciętej riposty

Weźmy prawdziwą sytuację, która o ile nie jest najlepszym przykładem krytyki, tak świetnie obrazuje mechanizm „błyskotliwej riposty na gorąco”. Kilka miesięcy temu potrąciłem jakiegoś gościa na siłowni. Potrąciłem i zachowałem się jak buc – nie przeprosiłem i poszedłem dalej, na co on wycedził przez zęby:

Może być uważał, CO?!?

W tym momencie zagrała we mnie krew przodków spod Grunwaldu (niezależnie od tego, po której stronie stali) i… Ha! Tak! Od razu przyszło mi do głowy coś, co go zgasi:

Yyy, nie przypominam sobie byśmy byli na 'ty’.

Kurtyna.

Większość wygłaszanych w emocjach ripost i polemik reprezentuje zbliżony poziom.

Ale jeśli nawet masz genialną ripostę, taką naprawdę celną, lekko złośliwą i błyskotliwą, to i tak warto powstrzymać się przed jej wygłoszeniem. Szczególnie jeśli jej obiektem miałby być krewny, partner, sąsiad albo kolega z zespołu. Słowem – ktoś, z kim spotykasz się, współpracujesz i utrzymujesz relacje na co dzień. To miejsce na moje ulubione pytanie: PO CO? Co da ci taka odzywka poza chwilą głupiej satysfakcji? Kompletnie nic. Za to sporo może między wami zepsuć.

Gdy trzęsie tak, że „zamknij się i daj im skończyć” graniczy z niemożliwością

Niestety nie wymyśliłem tu dla siebie nic więcej ponad powtórzenie w myślach „jestem krynicą spokoju, dam radę”, a w ekstremalnych przypadkach wyduszeniu „dziękuję”, odwrocie na pięcie i ewakuacji z miejsca zdarzenia celem dokonania kontrolowanej erupcji frustracji na uboczu – na przykład w zaciszu męskiej toalety.

Swoją drogą – kiedy już minie, lubię zastanowić się nad przyczynami aż tak silnej reakcji.

Niestety często oznacza to, że rozmówca trafił w ukryte przed światem sedno. W sprawę, co do której sam odczuwam wstyd i winę, próbując jednak schować całość przed otoczeniem i samym sobą. W takim wypadku, kiedy już skończę piszczeć pod stołem jak zraniona foczka, staram się spojrzeć na to zdarzenie jak na prezent. To przecież jasny sygnał, że mam problem, z którym muszę się zmierzyć, nim zmieni mnie w przewrażliwionego na danym punkcie frustrata.

Inny powód niewspółmiernie emocjonalnej reakcji to zbytnia identyfikacja z przedmiotem krytyki i branie jej zbyt osobiście. Wtedy pomaga mi wymamrotanie sobie pod nosem:

Przecież to, że coś im się nie spodobało, w żadnym wypadku nie oznacza, że uważają ciebie albo całą twoją pracę za beznadziejną. Czy jeśli Marcin zapomniał dodać załącznika albo gorzej poszła mu prezentacja – jest od razu skreślany jako niekompetentny idiota?

Względnie:

To jest tylko opinia na temat czegoś. Często życzliwa. Sam przecież także mówisz czasem ludziom takie rzeczy z bardzo pozytywnych pobudek. Jak to wygląda, kiedy ktoś w takiej chwili źle reaguje na taką uwagę, co sobie o nim myślisz…?

I tyle.

PRZYJMOWANIE FEEDBACKU PUNKT 2: DOPYTAJ

Niby żadna filozofia, a jednak niezmiernie rzadko spotykam się z tym, by ktoś realizował ten krok. Czasami przedmiot krytyki jest oczywisty, jednak zazwyczaj dopytanie, sparafrazowanie, uszczegółowienie może okazać się bardzo pomocne. Szczególnie, jeśli nie jest to jedynie 'dobra rada’ przy wigilijnym stole, a poważniejsza rozmowa korygująca. W takim przypadku absolutnie obowiązkowo dowiedz się, czego tak naprawdę krytykujący oczekuje. Jakie są jego intencje? Po co daje ci feedback? Co dalej?

Teoretycznie sam powinien ci powiedzieć, ale pamiętaj, że nim też targają w tej chwili nerwy i mógł się zwyczajnie chłop (lub dziewoja) zakałapućkać i zapomnieć. Nie zaszkodzi (we własnym interesie) trochę tu pomóc.

Przyjemnymi skutkami ubocznymi takiego zachowania są też: fakt, że taka rozmowa kupuje nam dodatkowy czas na uspokojenie oraz że wywołujemy na rozmówcy naprawdę dobre wrażenie. Kogoś pewnego siebie i dojrzałego, kto nie boi się stanąć twarzą w twarz z feedbackiem.

Bo za takich najpewniej się mamy, prawda?

Gwoli ścisłości – użyłem tu popularnego zarówno w korporacyjnych open-space’ach, jak i startupowych biurach na poddaszu określenia: feedback. Tłumaczy się toto na polski jako „informacja zwrotna” i ma zdecydowanie szersze znaczenie niż „krytyka”. Jednak bardzo często, zwłaszcza w potocznym użyciu, dokładnie to znaczy i do tego się sprowadza. I w takim też znaczeniu pojawia się w tym tekście.

PRZYJMOWANIE FEEDBACKU PUNKT 3: PODZIĘKUJ

Czyli po prostu coś powiedz.

Możesz wejść w spokojną polemikę. Powiedzieć, że szanujesz ich zdanie, ale wolisz jednak robić to po swojemu. Przyznać rację. Podziękować i powiedzieć, że to przemyślisz. Cokolwiek w tym momencie uznajesz za rozsądne. Na pewno jednak nie zbywaj całości milczeniem albo marnym skinieniem głowy. Zwłaszcza, jeśli się z daną opinią nie zgadzasz. Milczenie najczęściej zostanie uznane za zgodę więc kiedy potem ktoś zobaczy, że dalej robicie swoje – może poczuć się urażony albo wręcz okłamany. Skoro się z nimi zgodziliście, to czemu nadal postępujecie inaczej?

Kiedy ktoś daje mi feedback odnośnie moich szkoleń, z którym nie do końca się zgadzam, stosuję odpowiedzi zbliżone do tych:

  • „Ciekawe, ale to zupełnie nie mój styl / nie jestem w stanie tego zmieścić / często słyszę zupełnie przeciwne opinie” – to w przypadkach, kiedy raczej nic z tym nie zrobię.
  • „Rozumiem, ale weź pod uwagę…” – to w przypadkach, gdy krytykująca mnie osoba naprawdę się postarała (sporo argumentów, przemyślana wypowiedź). Wówczas czuję się w obowiązku wyjaśnić, czemu postąpię inaczej. To, że oni się postarali daje dużą szansę na to, że nie wychodzą z pozycji „moja jest tylko racja” i zrozumieją też mój punkt widzenia. A może nawet rzucą ze swojej strony kilka dodatkowych argumentów, które koniec końców mnie przekonają…?
  • „Przemyślę to” – stosuję zarówno do aroganckich betonów, jak i w przypadkach, kiedy naprawdę nie wiem co zrobić z taką krytyką i potrzebuję się z tym solidnie przespać.

To wszystko oczywiście nie znaczy, że nie mogę ponownie przemyśleć całej sprawy i zmienić zdania. Zwłaszcza w sytuacjach, gdy podczas rozmowy zaprzeczyłem, nie zgodziłem się i twardo obstawałem przy swoim, a potem sprawa przypominała mi się i wracała. Pod prysznicem, na siłowni i podczas jazdy rowerem do Biedronki. To zdecydowany znak, że pora na krok czwarty.

PRZYJMOWANIE FEEDBACKU PUNKT 4: PRZEMYŚL

Czyli zdecyduj, co zrobisz z otrzymanym właśnie prezentem. O aspektach krytyki, które nawet kiedy jest bzdurna, pozwalają patrzeć na nią właśnie jak na cenny prezent, bardzo dobrze pisze Alex Barszczewski. Jego krótki tekst polecam z całego serca także ze względu na zgrabne przedstawienie naszego narodowego problemu z przyjmowaniem pozytywnego feedbacku – pochwał i komplementów.

Wracając jednak do wyciągania podstawowych wniosków – kiedy już odparujesz, po prostu skup się na próbie uczciwej odpowiedzi na pytanie:

Która strona może mieć tutaj rację i co w związku z tym warto uczynić dalej?

Zasadniczo możliwości są trzy.

NIE MIELI RACJI

Czy aby na pewno? Dla wszystkich pewnych siebie, swoich racji i poglądów: warto chociaż przez chwilę rozważyć, że możecie się mylić albo chociaż nie mieć 100% racji.

Daruję wam błyskotliwe cytaty z osób krytykujących wynalazki takie, jak smartfon, łódź podwodna, samolot, czy internet twierdzących, że absolutnie nie ma szans, aby zadziałały. Względnie, że nie skorzysta z nich nikt poza autorem i jego najbliższą rodziną. Zamiast tego posłużę się przypisywanym Bertrandowi Russelowi cytatem, który przypominam sobie w chwilach, kiedy łapię się na skraju (lub już poza nim) bycia wszystkowiedzącym i zadufanym w sobie palantem:

Nigdy w życiu nie oddałbym życia za swoje poglądy. No bo co, jeśli się mylę…

Jakie merytoryczne argumenty (fakty, nie opinie) przemawiają za Twoim punktem widzenia?

Czy nie obstajesz przy swoim tylko dlatego, że wszedłeś w ognistą polemikę i teraz jedziesz już dalej regułą konsekwencji, bo głupio byłoby przyznać rację drugiej stronie? Czy nie odrzucasz jakiejś tezy wyłącznie dlatego, że nie lubisz osoby, która ją wypowiedziała? To, że ktoś ma wieśniackie (wg. ciebie) ubranie, wkurzający ton głosu lub niedorzeczne poglądy polityczne, wcale nie oznacza, że nie może mówić na dany temat do rzeczy. Zwolennik PiS, miłośnik PO, lewak, skrajny liberał i narodowiec – opinia każdego, o ile damy sobie szansę i ją rozważymy – może uratować nas przed strzałem w stopę.

Względnie uświadomić, że w tę stopę strzelamy sobie już od dłuższego czasu.

MIELI RACJĘ

Czy aby na pewno? Do tych wszystkich skromnych, początkujących i z niską pewnością siebie: niezależnie od tego, kto właśnie cię skrytykował – rodzic, profesor, coach, prezes – MÓGŁ NIE MIEĆ RACJI.

Mógł nie mieć pełnego obrazu sytuacji, działać bezmyślnie, pod wpływem uprzedzeń, zazdrości, impulsu albo po prostu zwyczajnie się mylić. Dlatego zanim się załamiesz i zaczniesz gwałtownie zmieniać swoje poglądy, plany i zachowanie, rozważ na spokojnie wszystkie racjonalne przesłanki za i przeciw. Podpowiem, że:

bo ja tak mówię, bo tak jest napisane w podręczniku / standardzie / internecie,

się do takowych nie zaliczają. Dlatego właśnie tak ważny jest krok drugi: dopytaj i zrozum. 

Szczególnie śliskie są wszystkie oceny dotyczące was jako całości. Te mówiące, że jesteście nierozsądni, dziecinni, nieprofesjonalni, niedojrzali – niepotrzebne skreślić.

W tekście o moich przygodach z coachami i mentorami wspominałem o szybkiej 'diagnozie’ mojej osoby postawionej przez Roberta Kroola. Cała sytuacja dała mi na tyle do myślenia, że zacząłem zwracać uwagę na podobne przypadki dziejące się wokoło. I co zobaczyłem? Przerażająco liczne sytuacje, kiedy to starsza, bardziej doświadczona i ciesząca się z racji tego autorytetem osoba, stawia na podstawie jednej historii, zdarzenia, pierwszego wrażenia błyskawiczną diagnozę, jaki ktoś jest. Nie na temat tego, jak ktoś się w danej sytuacji zachował, jakie zrobił wrażenie, tylko JAKI JEST.

Zjawisko to fachowo zwane jest podstawowym błędem atrybucji (fundamental attribution error). Na podstawie jednej-dwóch obserwacji wysnuwamy wnioski na temat czyjejś osobowości. Ktoś spóźnia się na spotkanie, jest nieprzygotowany, a w trakcie cały czas spogląda na telefon. I już mamy wyrobioną opinię – nieprofesjonalny, nie można na nim polegać. I tak go od tego dnia traktujemy. Nawet nie przyjdzie nam do głowy, że to jeden z lepszych pracowników, a po prostu jego córka zdaje dzisiaj ustną maturę, a on czeka w nerwach na wyniki.

Na pewno zdarzyło ci się wziąć kogoś za buca czy idiotkę, by dużo później (i ku swojemu zażenowaniu) zorientować się, jak bardzo skrzywdziliście tę osobę swoją oceną. I dokładnie tak samo jest z wydaną na szybko krytyką ze strony rozmaitych ekspertów. Weźcie to pod uwagę, bo oni wcale nie muszą mieć racji. Więcej – im szybciej została wydana dana opinia oraz im bardziej jest zgeneralizowana (czyli: Jacek jest zbyt emocjonalny, zamiast: Jacek zachował się tam w sposób zdecydowanie zbyt emocjonalny) – tym większa szansa, że zwyczajnie bredzą. Że ich doświadczenie, pozycja i liczne pochwały ze strony otoczenia spowodowały proces powolnej utraty kontaktu z rzeczywistością.

Albo…, że po prostu mieli gorszy dzień.

NA DWOJE BABKA WRÓŻYŁA

Czyli kiedy za żadną ze stron nie przemawiają miażdżące argumenty. Trochę racji tu, trochę tam. Mniej faktów i merytoryki, a więcej opinii.

I to tak naprawdę jest przypadek najczęstszy.

Nie chcę wdawać się tu w dłuższe filozoficzne dywagacje. Zamiast tego wspomnę mantrę, którą powtarzam w momentach, gdy przyłapuję się na zabawie w Salomona. W rozstrzyganie „kto ma jedną, jedyną i najmądrzejszą rację”:

Drogi Igorze: stawianie podobnych wyroków w tak złożonym świecie ma prawdopodobnie tyle samo sensu, co próba podziału wody w jeziorze z pomocą szkolnej ekierki.

Życie to nie równanie pierwszego stopnia i często istnieje więcej, niż tylko jedno prawidłowe rozwiązanie.

Madagaskar bywa równie dobrym wyborem jak Seszele. Każda wyprawa ma trochę specyficznych zalet, które dla różnych osób będą miały odmienną wagę i moc. W tych samych negocjacjach zagranie ostro może przynieść równie pozytywne (choć różne w szczegółach) rezultaty, jak zachowanie się w sposób bardziej uległy. Zwłaszcza gdy dana strategia będzie bardziej spójna z osobowością negocjującego. W bardzo wielu dziedzinach po prostu nie ma jednej, uniwersalnej racji.

Co więc robię w przypadkach dyskusyjnych? Bawię się w coacha i sam sobie zadaję rozmaite pytania:

1. Ile już razy słyszałem podobną opinię?

Ludzie są bardzo różni, mają odmienne gusta, preferencje i upodobania. Kiedy większość osób pozostaje obojętna na wasz ubiór czy wygląd strony internetowej, a tylko od czasu do czasu słyszycie pojedyncze krytyczne opinie – raczej nie ma sensu rzucać wszystkiego i wdrażać radykalnych zmian. Nie da się zrobić czegokolwiek, nawet szarlotki, tak, aby jej smak pasował wszystkim.

Z drugiej strony – jeśli zbliżone opinie zaczynają się powtarzać – może to być sygnałem, że coś jest na rzeczy. Dokładnie takie podejście stosuję odnośnie bloga, stron internetowych, profilu LinkedIn i wielu innych spraw. Inaczej oszalałbym w kółko przebudowując je na najróżniejsze modły. A koniec końców i tak nie zadowoliłbym wszystkich.

2. Ile czasu, pieniędzy, wysiłku kosztowałaby mnie zmiana?

Kiedy fakty przemawiają za przyznaniem komuś racji i zmianą mojego postępowania, lubię zastanowić się, ile taka zmiana będzie mnie kosztowała i jak wiele mogę zyskać na jej wdrożeniu. Czasami… Nie, wróć – bardzo często jest bowiem tak, że o ile coś faktycznie mogło by być lepsze, to wysiłek jaki musielibyśmy włożyć w poprawę, zdecydowanie warto by włożyć gdzie indziej.

Nie da się robić wszystkiego idealnie, a takie usiłowania mają nawet swoją nazwę: perfekcjonizm. Kiedy kilka osób zwróciło mi uwagę, że moje produkowane podczas szkoleń rysunki są brzydkie i nieczytelne, kupiłem nawet książkę o tym jak rysować lepiej. A potem zadałem sobie bardzo ważne pytanie:

Drogi Igorze. Masz skończoną ilość czasu. I ALBO możesz go poświęcić na naukę rysowania, ALBO na dopracowanie ćwiczeń. Na przykład tego o przejmowaniu trudnego projektu w połowie. Co jest WAŻNIEJSZE?

Mam nadzieję, że domyślasz się, co wybrałem.

3. Jaki jest koszt pomyłki?

Czasami, przynajmniej według mnie, większość racji przemawia na moją korzyść, ale koszt pomyłki jest zbyt duży. Ostatnio miałem przyjemność wystąpić na jednym z wydarzeń z cyklu APPEndix. Kiedy na dzień przed, pewna życzliwa mi osoba wysłuchała próbnej wersji prezentacji, zwróciła mi uwagę na pewną kontrowersyjną tezę, którą próbowałem tam przemycić.

Nie do końca zgadzałem się, że jest ona aż tak kontrowersyjna i nadal uważam, że mogłem spokojnie powiedzieć to, co planowałem. Ale miałem pierwszy raz stanąć przed publicznością średnio o dziesięć lat starszą i o jeden poziom wyższą w hierarchii swoich firm niż ta, do której byłem przyzwyczajony. Stanąć w towarzystwie naukowców, dyrektora i uznanego mówcy. Chciałem wypaść dobrze. Pokazać swoją mocną stronę – twarz buntownika, ale buntownika sympatycznego i mającego dla podparcia swoich obrazoburczych tez solidne podstawy.

Byłoby po prostu głupie dla tych kilku nie-aż-tak-znów-ważnych zdań zaryzykować, że publiczność uzna mnie za mądrzącego się szczeniaka-pieniacza. Stonowałem więc nieco ten fragment, a wymowa całości wiele na tym nie straciła.

appendix_igor_mroz

4. Kim jest osoba krytykująca?

To będzie bardzo krótki akapit. Po prostu zadaję sobie pytanie:

Kim jest ta osoba? Czy naprawdę zależy mi na jej opinii?

Bardzo je lubię, bo zaprawdę zbyt często orientowałem się poniewczasie, że próbuję w tej czy innej sytuacji zadowolić na siłę ludzi, których wcale nie szanuję, ani nie cenię. Czy muszę tracić czas i nerwy, aby przekonywać do swojego zdania kogoś, kogo widzę pierwszy raz w życiu i kto zachowuje się arogancko, bezczelnie i jest głuchy na wszelkie argumenty? A po kiego grzyba?

5. Czy mogę szybko i małym kosztem sprawdzić opcję alternatywną?

Czasami można na dany temat toczyć długą, akademicką dysputę, z której i tak niewiele wyniknie. Obie strony obstają twardo przy swoich stanowiskach i każda ma na ich obronę szereg ważkich argumentów. Co wtedy? O ile koszt nie jest duży, to zamiast spierać się, warto po prostu spróbować proponowanej nam alternatywy, czyli:

  • Zmienić na tydzień układ treści na stronie i spytać innych o zdanie (albo popatrzeć na statystyki).
  • Anulować tamto nudne, ale uważane przez nas za konieczne, spotkanie i zobaczyć co z tego wyniknie.
  • Zapytać znajomych czy faktycznie dane zdjęcie, to najszczęśliwszy wybór na główną fotografię na serwisie randkowym.
  • Ubrać się na jeden dzień inaczej do pracy i zobaczyć jak będziemy się czuć oraz co powiedzą współpracownicy.

To oczywiście oznacza, że nasze ego musi być gotowe na potwierdzenie w ten sposób racji drugiej strony. Ale chyba warto? Chyba lepsze to, niż mieć słabą stronę, demotywować zespół bezsensownym spotkaniem, mieć słabe wyniki jako internetowy podrywacz, względnie antagonizować współpracowników nieadekwatnym ubiorem.

Tak, wszystko to przykłady z mojego życia.

NAJWYRAŹNIEJ PODOBA CI SIĘ TO, CO CZYTASZ. W TAKIM RAZIE OBCZAJ TEŻ TE TEKSTY:

JAK SPRYTNIE PROSIĆ O KONSTRUKTYWNĄ KRYTYKĘ?

Cóż – tak, jak jestem fanem kultury feedbacku, kiedy to osoby bliskie (zespół w pracy, przyjaciele, rodzina) mają 'licencję’ na udzielanie dobrej, życzliwej i konkretnej krytyki bez proszenia. Jak niesamowicie przemawia do mnie idea Radical Honesty Ray’a Dalio. To tak samo jestem też realistą i wiem, że wszystko to bywa w praktyce niesamowicie trudne. Trudne chociażby dlatego, że większość z nas jest boleśnie kiepska w udzielaniu dobrego feedbacku.

Dlatego właśnie tak lubię proste pytanie, które namiętnie zadaję przy różnych okazjach:

Jaka jest JEDNA rzecz, którą MOGĘ zmienić, aby (…) było lepsze?

Czyli na przykład:

  • Jaka jest jedna rzecz, jaką mogę zmienić w moim zachowaniu, by być bardziej znośnym na wyjeździe?
  • Jaka jest jedna rzecz, jaką mogę zmienić w treści lub sposobie prowadzenia szkolenia, aby było lepsze?
  • Jaka jest jedna rzecz, jaką możemy zmienić, aby nasze zespołowe spotkania szybciej osiągały cel?

Taka forma zdecydowanie zwiększa prawdopodobieństwo (przy minimum dobrej woli i pomyślunku u odpowiadającego) na otrzymanie naprawdę wartościowej i przydatnej odpowiedzi. Główny sekret tkwi tutaj w słowach napisanych wielkimi literami.

JEDNA rzecz: czyli w domyśle – wybierz najważniejszą. Nie zarzuć mnie stekiem dobrych rad i uwag – tych zawsze będzie wiele, ale nie wszystkie (patrz wyżej – koszt zmiany) warte są wdrażania. Wybierz to, co wydaje ci się najistotniejsze.

MOGĘ zmienić: czyli bez nierealistycznych życzeń i zachcianek. Jeśli ktoś jest über-bałaganiarzem – oznaczać może to po prostu zbieranie po sobie brudnej bielizny. To mądre, bo realistyczne. Ktoś taki nie stanie się bowiem z dnia na dzień sterylnie czystym pedantem, nawet gdyby bardzo tego chciał.

Jeśli nasze spotkania dezorganizuje Dyrektor X i próbowaliśmy już na niego wpłynąć, ale nic z tego nie wyszło – warto, by nasze MOGĘ skupiło się na jakimś innym aspekcie. Niekoniecznie związanym z tamtym problemem. Czymś, co faktycznie MOŻEMY zmienić, zamiast frustrować się, że znów nie wyszło i wszystko jest bez sensu. Na przykład na wyznaczeniu osoby notującej wnioski w arkuszu z listą tematów, co pozwoli podnieść jakość notatek oraz uniknąć czekania w trakcie na dokończenie pisania przez prowadzącego.

Zespołowo świetnie sprawdza się tutaj technika Lean Coffee, którą opisałem na mojej stronie projektowej.

NA ZAKOŃCZENIE: A CO Z PATOLOGIAMI?

Nie chcę, aby był to jeden z bardzo licznych pięknie brzmiących, ale oderwanych od rzeczywistości psychologicznych poradników. Taki w sam raz dla świata równoległego, w którym nikt nie jeździ tramwajem na gapę, wszyscy mówią sobie „dzień dobry”, a wspólnoty mieszkaniowe są wzorowymi przykładami zrozumienia, szacunku oraz współpracy. Ale nasz świat niestety tak nie wygląda i spotkacie się z krytyką bezpodstawną, krytyką agresywną, krytyką głupią. Co wtedy?

No, cóż… – dokładnie to samo.

1. Głęboki oddech, a potem dajemy drugiej stronie skończyć i wygadać się

Co nam da przerywanie i atakowanie? Jedynie pogorszy sprawę. Patrz: reguła obrony przed trollowaniem.

2. Dopytaj, zrozum, deeskaluj

Często warto zadać sprytne pytanie pogłębiająco-deeskalujące, na przykład (kradnę za Jacek Santorski):

Jak do tego doszedłeś?

To po pierwsze pokazuje twój spokój i opanowanie. Po drugie – kieruje rozmowę w bezpieczną stronę faktów (bo jest to de facto prośba o podanie przykładów). I wreszcie po trzecie – daje drugiej stronie na opanowanie emocji (nie mów, że tobie nie zdarza się czasem palnąć czegoś pod ich wpływem), wyjście z twarzą z sytuacji i wspólne przejście do bardziej cywilizowanej rozmowy.

Z kolei w przypadkach, które można podciągnąć raczej pod bezmyślność, czy brak empatii – rad od wujka, żebyś ułożył sobie życie, docinków odnośnie twoich nawyków i tym podobnych – nie wdawałbym się w żadne dyskusje oraz dociekania i przeszedł gładko do kroków numer trzy i cztery.

3. Odpowiedz

Czasem (ale rzadko) nie warto. Najczęściej staram się jednak wydzielić z tchawicy:

Dziękuję, wezmę to pod uwagę.

4. Wyciągnij wnioski

Kiedy opadnie już adrenalina, zastanów się – mogli mieć racje, mogli jej nie mieć, na dwoje babka wróżyła, czy coś jeszcze innego? Ten drący na was w amoku taksówkarz niekoniecznie ściemniał, kiedy wrzeszczał że zachowaliście się na tym skrzyżowaniu jak samobójcy. Czy naprawdę warto dać się tam kiedyś zabić tylko dlatego, że on zachował się jak burak?

Może też pojawić się refleksja, że dana osoba jednak nieco za często obdarza was denną krytyką. Wtedy trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: nasze przyzwolenie jest tutaj niemal gwarancją, że sytuacja będzie się ciągnąć, powtarzać, a nawet eskalować. Dlatego lepiej pogadać z nimi na ten temat. W daniu komuś takiemu feedbacku pomoże Ci z kolei ten wyposażony w liczne przykłady poradnik.

PODSUMOWUJĄC: TRUDNE, ALE INNEJ DROGI NIE MA

Otwartość na krytykę bywa trudna. Im wrażliwsze nasze ego, im większa identyfikacja z obiektem krytyki – tym ciężej. Ja regularnie kulę się w sobie, frustruję i wywracam oczami (mam nadzieję, że niewidocznie), ale wiem też, że innej drogi po prostu nie ma.

Wolę pocierpieć, niż skończyć w zasiedlonym przez tabuny polityków, szefów, małżonków i rodziców świecie iluzji – przekonania o swojej doskonałości i nieomylności. Bardzo smutnym świecie, w którego uniknięciu mam nadzieję choć trochę pomoże ten tekst.

Trzymam kciuki (a Ty trzymaj za mnie),

The post Masz chyba problem z krytyką… first appeared on antifragile.pl.]]>
Moje przygody z coachami i mentorami: jak było, czy warto? https://antifragile.pl/2018/05/coach-mentor-czy-warto/ Sun, 13 May 2018 18:31:00 +0000 https://antifragile.pl/?p=7786 Wielu korzystało z takich usług, większość słyszała, a jak było ze mną? Kiedy opowiadałem (w szczególności przygodę z Robertem Kroolem) moje historie znajomym - stwierdzali zawsze: "musisz to opisać". W końcu nadeszła ta chwila. Mam nadzieję, że komuś pomogę, a jeśli nie - to mam chociaż tekst, do którego mogę odesłać każdego, kto omyłkowo nazwie mnie coachem.

The post Moje przygody z coachami i mentorami: jak było, czy warto? first appeared on antifragile.pl.]]>
Wielu słyszało o takich usługach, ale nie aż tak wielu zdecydowało się z nich skorzystać. Od niedawna zaliczam się do tej drugiej grupy, a kiedy opowiadam, co przeżyłem oraz o związanych z tym przemyśleniach – zawsze słyszę: „powinieneś to opisać”. Więc opisuję.

Maj 2017, Warszawa, piję kawę w towarzystwie pewnego bardzo ogarniętego znajomego. Postać ciekawa – wiceprezes jednej z większych polskich spółek informatycznych. Nie znamy się z Bartkiem aż tak blisko, nie współpracowaliśmy nigdy bezpośrednio, ale sądzę że naszą relację można by scharakteryzować: to magiczne „kliknięcie”, kiedy spotkasz na swojej drodze osobę o bardzo podobnym podejściu do życia i biznesu. Tak podobnym, ze mimo różnicy wieku i stanowisk, błyskawicznie nawiązujecie nić porozumienia.

Tak więc siorbiemy gorącą kawę, a ja opowiadam, co właśnie porabiam, a był to w moim życiu moment dość interesujący. Świeżo upubliczniłem chodzący mi od dawna po głowie pomysł. Ukochane dziecko, z pomocą którego chcę „zmieniać świat” – Zero Bullshit Management. W głowie pełno rozterek – czy nie za kontrowersyjne, czy ktoś to kupi, czy to nie zbyt aroganckie twierdzić, że akurat JA wiem nie tylko, jak nie należy, ale i jak należy szkolić i doradzać project managerom, czy naprawdę robię to dobrze?

Bartek wcale nie klepał mnie po pleckach. Ba – wyraził swoje mocne powątpiewanie, czy kogoś można nauczyć bycia dobrym szefem projektu (o tym kiedy indziej). To stwierdziwszy dopił ostatni łyk kawy i stwierdził krótko:

Potrzebujesz mentora.

I wiedziałem, że ma rację.

Przychodzi Igor do mentora

Jedno to wiedzieć, że potrzebuje się jakiejś pomocy, co innego to znaleźć godnego zaufania jej dostarczyciela. Na szczęście wraz z poradą B. podał mi konkretne (jak się później okazało topowe w naszym kraju) nazwisko: Robert Krool. Wygooglałem, poczytałem, obejrzałem TEDx-a – człowiek prezentował się sensownie i ciekawie. Jednak przed wykonaniem właściwego podejścia z pytaniem o możliwość wejścia z nim w relację mentoringową, postanowiłem poznać jego osobę jeszcze trochę lepiej.

Hm. Coraz bardziej zagłębiam się w historię, a przecież dla jej lepszego zrozumienia warto by wyjaśnić sobie kilka podstawowych, a często mylonych pojęć. Tak więc (w dużym uproszczeniu):

  • MENTOR: to osoba dysponująca sporym doświadczeniem w tej samej lub pokrewnej dziedzinie życia lub biznesu, w której działasz. Spotykacie się, rozmawiacie a ów (lub owa) może po prostu poradzić ci coś na podstawie własnych doświadczeń, a w razie potrzeby poprzeć to konsultacjami ze swoją własną (zazwyczaj szeroką i wartościową) siatką kontaktów.
  • COACH: od mentora różni go przede wszystkim to, że nie musi do końca znać się na tym, co robisz (choć z pewnych względów – o czym niżej – byłoby miło). Nie musi, bo coach nie doradza, a zamiast tego stawia mądre i umiejętne pytania. Robi to w taki sposób, że sam dochodzisz do właściwej, zgodnej z tobą i twoimi wartościami odpowiedzi, która jest gdzieś tam w tobie, w Czesiu. I wreszcie: coach ma przechlapane z powodu trwającego od lat psucia opinii o rynku tych usług przez osoby bez dobrego wykształcenia, doświadczenia i predyspozycji. Niestety czasem przyznanie, że jest się coachem to autentyczny wstyd.
  • TERAPEUTA: w zależności od nurtu w jakim pracuje – trochę doradzi, trochę zada mądrych pytań, trochę zdiagnozuje, co może być z tobą nie tak. Skupia się na naprawie problemów z psychiką i podejściem do życia. Chociaż często działa na podobnym polu, co coach, to w większości przypadków będzie bardziej konserwatywny w metodach pracy (w końcu ten zawód ma już sto lat) oraz dogłębniej wykształcony (co nie znaczy, że lepszy i skuteczniejszy).
  • TRENER: powinien (choć różnie z tym bywa) dysponować doświadczeniem praktycznym oraz sporą wiedzą teoretyczną z dziedziny, w której szkoli. Wiedza przekazywana jest tutaj zazwyczaj na podstawie z góry przemyślanego i rozpisanego programu szkoleniowego i w trybie jeden do wielu (trener oraz kilku-kilkunastu uczestników szkolenia).

Wracając jednak do Roberta Kroola i lepszego poznawania jego osoby.

Pomyślałem, że najłatwiej sprawdzę, czy będzie mi z nim po drodze, jeśli nabędę i przeczytam jedną z jego książek. Padło na „Wolnych i zniewolonych„, która to lektura upewniła mnie, że raczej znajdziemy wspólny język. Kiedy skończyłem książkę, lato miało się już wtedy ku końcowi, a ja wiedziałem już, że będę mógł osobiście spotkać Roberta na październikowym Festiwalu Inspiracji – odłożyłem więc kontakt do wtedy.

Plan powiódł się znakomicie – udało mi się zdybać Roberta w kuluarach. Okazał się miłym, konkretnym i rzeczowym gościem i – co ważniejsze – otwartym na ewentualną pracą ze mną. Wyglądało to obiecująco, więc umówiliśmy się na pierwsze, organizacyjno-poznawcze spotkanie w biurze jego fundacji.

PSYCHOLOGICZNĄ patelnią w czoło

Tak mniej więcej mógłbym określić przebieg naszego tête-à-tête. Z luksusowego apartamentowca przy ulicy Bagno wyszedłem uzbrojony w mającą być „rozkładem jazdy” naszej wspólnej pracy książkę „Na okruchach uważności” oraz przede wszystkim ogromną dawkę… samozwątpienia.

W krótkiej, niespełna godzinnej rozmowie, poza przedstawieniem mi kształtu naszej ewentualnej wspólnej pracy, Krool dokonał bowiem szybkiej, niezwykle celnej oraz dość bolesnej wstępnej analizy i diagnozy mojej skromnej osoby. Szedłem potem Świętokrzyską powtarzając w myślach:

Serio, jeszcze sobie z tym nie poradziłem? Serio, to aż tak widać? A tamto… ma chłop rację – nie powinienem, nie mogę się tak zachowywać!

I tak dalej.

Na to, że skorzystam z usług Roberta byłem już praktycznie zdecydowany. Do czasu, aż trzy tygodnie później zadałem sobie dwa, kluczowe pytania.

Jak ODPUŚCIŁEM MENTORAT?

Normalnie, mailem. Siadłem i napisałem Robertowi, że mimo iż rozpoczęliśmy już konkretne rozmowy i zdaje się nawet ustaliliśmy termin pierwszego spotkania, postanawiam się wycofać. Zgodnie z moimi oczekiwaniami i przewidywaniami przyjął to ze zrozumieniem. 

A dlaczego tak napisałem?

Przede wszystkim zdałem sobie sprawę, że niepostrzeżenie zacząłem być wciągany w zupełnie co innego niż to, po co przyszedłem. Ja chciałem, ja potrzebowałem MENTORA! Gościa, który pomoże mi i doradzi w rozkręceniu mojej działalności. Tymczasem ani się obejrzałem, a pod wpływem silnej i charyzmatycznej osobowości Kroola prawie zdecydowałem się na coś, co można by określić coachingo-terapią. Naprawianiem mojej skromnej osoby.

A dlaczego uznałem, że nie chcę takiej naprawy? Znalazłem po temu cztery, bardzo mocne powody.

Po pierwsze zapytałem uczciwie samego siebie: czy jest ze mną aż tak źle, jak mi się w tej pierwszej (dość w końcu emocjonalnej) chwili po spotkaniu z R. wydawało. Nie jest! Jest, jakby to określili amerykanie – good enough, wystarczająco dobrze. Chodziłem swego czasu na psychoterapię, spędziłem już sporo czasu na przebijaniu się przez mądre książki i przemyślenia o życiu. Widzę kolosalny postęp Igora współczesnego w stosunku do tego sprzed kilku lat. Oczywiście zawsze jest coś do poprawy, ale czy warto robić to w nieskończoność, czy akurat to jest teraz najpilniejsze? I najważniejsze – co i w jaki sposób poprawiać, skoro… sam do końca nie wiem, co właściwie jest tym ideałem?

No właśnie – drugim argumentem na „nie” było wrażenie, być może mylne, że R. ma własną, dość skonkretyzowaną wizję i model idealnego rozwoju, w który zostanę mniej lub bardziej wtłoczony. A ja tak nie chcę. Nie chcę, bo wiem jak moje wizję ideałów, idoli oraz pomysły na siebie zmieniały się w czasie. Te moje eksploracje przynoszą mi dużo radości, ale przede wszystkim dają sporą dozę pewności, że nie obudzę się pewnego dnia zorientowawszy, że od kilkunastu lat dążę w kierunku, którego nie chcę, a który wmówił i zasugerował mi ktoś inny.

Po trzecie – obawiałem się zawodu. Zaproponowany program, podejście Roberta, spotkanie i rozmowa – wszystko to wyglądało niezwykle imponująco. Obawiałem się, że będę spodziewał się nie wiem jakich cudów i życiowych rewolucji, a dostanę pozytywną, ale w gruncie rzeczy drobną zmianę. Do tej refleksji skłoniła mnie lektura sprezentowanej mi książki. Czytając „Na okruchach uważności” stwierdziłem, że wszystko to faktycznie mądre i w dodatku ciekawie ujęte, ale że… większość z tych refleksji mam już za sobą. Doszedłem do nich sam rozmawiając z ludźmi, przebijając się przez Marka Aureliusza, Senekę, czytając Ryana Holidaya, Nassima Taleba i Miłosza Brzezińskiego.

I wreszcie po czwarte – nawet jeśli faktycznie pilnie potrzebowałbym takiej „naprawy”, jeśli kierunek byłby najsłuszniejszy z możliwych, a potencjalne zmiany spore to – jak przyznał sam R. – czekałby mnie długi i bolesny proces, a psychologiczna patelnia z której dostałem u niego na spotkaniu, byłaby tylko przedsmakiem tego, co miałoby mnie spotkać. I o ile na takie przeżycia właściwie nigdy nie ma dobrego momentu, to jednak z pewnością nie jest nim chwila, gdy jesteś na początku rozwoju własnego biznesu. Wtedy trzeba brać się w garść i zapierdzielać, a nie spędzać czas na cierpieniach egzystencjalnych i gapieniu się godzinami w ścianę.

Tak oto nie skorzystałem z usług topowego polskiego mentora. I o ile wiedziałem, że na pewno spróbuję jeszcze kiedyś czegoś z całej tej rozwojowej parafii, to byłem pewien, że będzie to nie szybciej, niż za rok lub dwa. 

No i co? Nie minął nawet kwartał, kiedy stanąłem oko w oko z coachem.

Bliskie spotkania z coachingiem

To było zupełnie nieplanowane. Znakomity przykład na to, co może stać się jeśli (zgodnie z filozofią antykruchości) człowiek wystawi się na zdrową losowość. Da sobie szanse na to, by zdarzyło mu się coś pozytywnego. A, jak wspomina sam N. Taleb, jednym z lepszych przykładów takiego działania jest wybranie się na imprezę, gdzie można poznać kogoś ciekawego.

Dokładnie tę mantrę miałem w głowie, kiedy mimo grudniowo-nieprzyjaznych warunków atmosferycznych oraz wewnętrznych oporów (mało kogo tam znam!) zmusiłem się do wyjścia z domu i pójścia na bożonarodzeniową imprezę #omgkrk – krakowskiej społeczności startupowej.

Tam, między jednym a drugim kubkiem grogu, przedstawiono mi Edytę, dzięki której trafiłem do ciekawego programu akceleracyjnego, w którym jedną z opcji było otrzymanie sesji business coachingu.

Z jednej strony (zła sława coachingu) byłem sceptyczny. Z drugiej wiedziałem, że to moment, w którym może mi to bardzo pomóc poukładać sobie w głowie pewne sprawy (dlaczego – o tym niżej). Do tego ludzie, do których trafiłem zdecydowanie nie byli początkującymi amatorami i – co chyba było dla mnie najważniejsze – dobrze rozumieli mój biznes.

Jedną z barier, którą zawsze odczuwałem przed takimi spotkaniami jest bowiem to, że jakoś nie wyobrażam sobie opowiadania i roztrząsania swoich przemyśleń przed kimś, kto zupełnie nie kuma tego, co ja właściwie w życiu robię. Pomyślałem więc, że lepsza okazja się chyba nie trafi.

I tak, z lekką taką nieśmiałością, udałem się pewnego styczniowego wieczora na krakowski Kazimierz. Jadąc tramwajem intensywnie zastanawiałem się, jakie to pytania będzie mi stawiała Pani Coach. Miałem tylko nadzieje, że nie będzie to:

Co zrobiłby na twoim miejscu Steve Jobs?

Szczęśliwie obawy okazały się płonne.

WYJŚCIE Z FAZY DESPERACJI

To taki kluczowy moment, który osiąga się w rozmaitych dziedzinach życia. W biznesie – kiedy masz już taką sprzedaż (i nie jest to „sprzedaż” po rodzinie i znajomych), że stać cię na ZUS, jedzenie i – kiedy trzeba – nowe spodnie lub marynarkę. W przypadku kariery na etacie – kiedy przebrnąłeś przez 2-3 stanowiska pracy, twoje CV nie zieje pustką, a perspektywa zmiany firmy nie wydaje się zadaniem ponad siły. A w związkach – proste – kiedy nie zastanawiasz się już, czy druga strona odpisze ci na SMSa.

To chwila, kiedy warto poważnie zastanowić się: co dalej i zacząć planować na kilka kroków do przodu. Wcześniej, w fazie walki o przetrwanie, nie ma to sensu – to jakby w drodze na drugą randkę opracowywać strategię zakumplowania się z jej ojcem. Z drugiej strony nie można czekać zbyt długo, bo możesz zorientować się, że coś poszło nie tak dopiero, kiedy po dziesięciu latach walki na coraz to niższe marże wykończy cię konkurencja albo kiedy dostaniesz nagrodę z okazji jubileuszu 20-lecia pracy w firmie, której z całego serca nienawidzisz.

Jadąc wtedy na Kazimierz byłem właśnie w momencie wyjścia z fazy desperacji. Zero Bullshit Management było na rynku dziesiąty miesiąc, a wszystkie znaki na niebie, ziemi i wyciągu z mBanku pozwalały przypuszczać, że ludzie widzą w tym wartość i będzie można z tego żyć. Wiedziałem, że to idealny moment na taką sesję.

Całość trwała nieco ponad dwie godziny i faktycznie składała się głównie z pytań. Mądrych, sprytnych, celnych i dających do myślenia. Zapisałem, a właściwie zabazgrałem w pośpiechu kilka kartek A4, co potem – już w samotności i po spokojnym przespaniu się z kilkoma tematami, pozwoliło mi usiąść i rozpisać sobie średnio i długoterminową strategię dla wszystkich moich działań.

W czym mi to pomogło?

PRIMO: mam długoterminowy, motywujący i inspirujący mnie samego, większy i przede wszystkim konkretniejszy niż „yyy, no robić naprawdę świetne szkolenia i yyy… no pomóc jako konsultant kilku firmom” cel oraz szereg pośrednich kamieni milowych. Równie ciekawych, motywujących, nadających „rytm” całości i przybliżających mnie do owego celu głównego.

SECUNDO: dzięki owemu planowi wiem, na czym mam się w danym okresie skupić i że mogę to zrobić z czystym sumieniem. Takie skupienie oznacza bowiem, że wiele będzie trzeba odłożyć na później, a jeszcze więcej odrzucić i nie robić zupełnie. Tylko tak można robić swoje naprawdę efektywnie i bez tego okropnego uczucia zwanego przez Amerykanów anxiety.

Dlaczego?

Ponieważ w życiu co rusz stajemy przed rozmaitymi ciekawymi pomysłami i bez takiej chociaż jako-tako wyznaczonej strategii kusi strasznie, aby natychmiast brać się do nich realizacji.

To zaś kończy się: rozgrzebanymi siedemnastoma projektami równocześnie, stresem, myślenicą (może jednak lepiej robić co innego? wyrobię się? co mi umknęło?), pracą 24/7, tym że tak naprawdę nic nie dostarcza się w sensownym terminie i jakości oraz – i to jest zdecydowanie najgorsze – że robiąc w ten sposób możemy (mimo tytanicznych wysiłków) tak naprawdę kręcić się w kółko. Trochę tu, trochę tam, ale nigdzie z pożytkiem na dalszą przyszłość i naprawdę porządnie.

Wszelkie podobieństwa do działań rozmaitych ludzi oraz przedsiębiorstw: zamierzone i nieprzypadkowe.

NAJWYRAŹNIEJ PODOBA CI SIĘ TO, CO CZYTASZ. W TAKIM RAZIE OBCZAJ TEŻ TE TEKSTY:

Przykład: POPROWADZENIE Warsztatu w Holandii

Ciekawa i rozwojową opcja, prawda? Ale jak z każdą opcja – jej porządna realizacja kosztuje czas i energię! Wymaga więc pewnie tego, abym nie zrobił czegoś, czym zajmuję się teraz, względnie zrobił to gorzej, siedząc po nocach, etc.

Patrzę więc na moją strategiczną rozpiskę, a tam jak byk stoi: „Przyszły rok: początek działań PR/promo na zagranicę”. Słusznie! Po co mam robić warsztat w Holandii, skoro nie mam prawie żadnych materiałów (poza profilem LinkedIn, trzema na krzyż artykułami i szablonami dokumentów) na temat swojej działalności po angielsku? A skoro nie mam, to gdzie odeślę (potencjalnie) zachwyconych uczestników, jak mają mnie polecić u siebie w firmie oraz znajomym?

Akceptacja tego zlecenia oznaczałaby więc, że narobię się przy minimalnej szansie na konkretniejsze, długoterminowe efekty. Niezbyt mądre. Choć mógłbym postąpić jeszcze gorzej: w podnieceniu rzucić wszystko i zacząć na gwałt rzeźbić materiały po angielsku. A więc już na pewno zawalić to, czym zajmuję się teraz  – gruntowną aktualizację programów szkoleniowych po ostatnich ankietach i badaniu oraz inne działania skoncentrowane na naszym, polskim rynku.

To wszystko przed jesienią, czyli złotym okresem dla usług jakie świadczę oraz przy:

  • Niemal gwarancji że większość z angielskojęzycznych materiałów, które bym przygotował byłaby później do gruntownej przeróbki, a może nawet do wyrzucenia.
  • Braku jakichkolwiek pomysłów/kontaktów do dalszych działań na tamtych rynkach.
  • Dużej de facto szansie, że niezależnie jak świetnie bym wypadł i jak powalające nie byłyby moje materiały – biznesu by z tego nie było. No bo jak to – Igor z dalekowschodniej Polski miałby uczyć Holendrów zarządzania projektami…? Rowery naprawiać! Cebulki sortować!

I właśnie w uniknięciu, m.in. podobnych potknięć pomogła mi wypracowana sprawniej dzięki tamtej coachingowej sesji długoterminowa strategia.

REASUMUJĄC: coach – tak, mentor – nie?

Nie, zupełnie nie! Prawidłowo odpowiedź brzmi rzecz jasna: to zależy.

Przede wszystkim zacznijmy od tego, że to na co (prawie) trafiłem nie był mentoringiem, tylko coachingo-terapią. To raz.

Dwa, że słuchając jak Ryan Holiday i Tim Ferris opowiadają o własnych doświadczeniach z mentorami, zdałem sobie sprawę, że mentoring to przecież nie tylko formalna, odpłatna usługa – coś, co oferuję ja sam oraz wielu innych fachowców w swoich dziedzinach. Do tej samej kategorii spokojnie zaliczyć można także rozmaite spotkania prywatne, nieregularne i jak najbardziej nieformalne.

Dwugodzinna kawa z Piotrkiem z Produktywni.pl, spotkanie 1-1 na Campus Warsaw z Olgierdem Świdą, spacer po krakowskim Zabłociu z Piotrkiem, współwłaścicielem J-Labs oraz liczne inne spotkania i rozmowy, gdzie z rozmaitymi mądrymi i doświadczonymi ludźmi roztrząsam problemy życia, zdrowia i biznesu – to też jest forma mentoringu! Ani lepsza, ani gorsza – po prostu inna.

I podobnie mogę chyba napisać o rozmaitych odmianach coachingu, terapii, czy tego co zaoferował mi Robert: dla każdego odpowiednie będzie coś innego. Zależy od twoich potrzeb, oczekiwań i możliwości:

  • Nie masz relacji z odpowiednimi osobami i w dodatku potrzebujesz coś przegadać i regularnie i w miarę często – tu uczciwy i sensowny będzie odpłatny mentoring.
  • Masz szeroką siatkę kontaktów i tylko z rzadka potrzebujesz wbicia szpilki, czy przegadania czegoś, co cię trapi – wystarczy, że ustawisz się raz na jakiś czas na kawę z którymś z twoich znajomych.
  • Czujesz, że część ciebie wymaga gruntowniejszej naprawy – idź do coacha albo na terapię.

Tylko w tym ostatnim przypadku pamiętaj, że to jak pójście do chirurga i zapytanie, czy potrzebujesz operacji, czy nie. Zawsze znajdzie coś do wycięcia.

I wracając do pytania z tytułu: warto? 

O ile wiesz czego oczekujesz („nie wiem, jestem w kropce, chcę się odnaleźć” – to już coś, jakaś jasna potrzeba, od której są fachowcy – tu akurat chyba najlepiej sprawdzi się dobry coach). O ile to odpowiedni moment w życiu, biznesie, związku (masz faktycznie dylematy, problemy, wyzwania oraz na tyle czasu i motywacji, żeby faktycznie się z nimi zmierzyć). I wreszcie – o ile znajdziesz sensownego fachowca, a nie 22-latka po zaocznym kursie coachingu meta-rozwoju i NLP – wtedy polecam taki eksperyment z całego serca. W przeciwnym wypadku – daruj sobie.

Ponieważ to trochę jak wybrać się do warsztatu samochodowego dla rozrywki, z ciekawości albo dlatego, że Kaśka i połowa znajomych też już tam była. Po co zawracać głowę mechanikom, płacić słony rachunek i ryzykować, że grzebiąc w środku zepsują coś, co teraz nawet nieźle działa?

The post Moje przygody z coachami i mentorami: jak było, czy warto? first appeared on antifragile.pl.]]>
Jak radzę sobie z dołem, złym humorem i zniechęceniem? https://antifragile.pl/2018/03/sposoby-na-dola-zly-humor/ Thu, 29 Mar 2018 15:43:22 +0000 https://antifragile.pl/?p=7495 Czasami uderza z rana, innym razem po zmierzchu, a bywa też, że - niczym Clint Eastwood - w samo południe. Wielki, depresyjny marazm. Zniechęcenie do wszystkiego. Jak radzę sobie w takich sytuacjach?

The post Jak radzę sobie z dołem, złym humorem i zniechęceniem? first appeared on antifragile.pl.]]>
Czasami uderza z rana, innym razem po zmierzchu, a bywa też, że – niczym Clint Eastwood – w samo południe. Wielki, depresyjny marazm. Zniechęcenie do wszystkiego.

Nie chce mi się stać, nie chce mi się siedzieć, nie chce mi się leżeć, nie chce mi się spać, nie chce mi się chodzić, nie chce mi się słuchać muzyki, nie chce mi się nic czytać, nie chce mi się nic oglądać, nie chce mi się pisać maili i na pewno nie chce mi się pracować, nie chce mi się myśleć, nie chce mi się sprzątać okruchów po sobie, nie chce mi się z nikim gadać.

Nic mi się nie chce.

No, może z wyjątkiem zjedzenia czegoś słodkiego, tłustego, napicia się piwa lub pogrania na komputerze. Znasz to? Zna chyba każdy, dlatego postanowiłem podzielić się moimi osobistymi metodami na radzenie sobie w takich chwilach. Tekst jest BARDZO długi i BARDZO mięsny – od doraźnych metod radzenia sobie z dołem, po długoterminową higienę psychiczną.

Gotowi? W sensie: odpowiednio zdołowani? To zaczynamy!

Czego staram się NIE robić, kiedy uderza dół?

Często ważniejsze jest nie to, co warto i trzeba, ale czego w danej sytuacji za wszelką cenę powinno się unikać. Gdy atakuje mnie doło-marazm za wszelką cenę staram się:

1. Nie pogrążać w bólu, cierpieniu i użalaniu się nad sobą

Oj, jak to kusi! Ani się człowiek obejrzy, a zaczyna oglądać swe rany i pogrążać nad bezkresem dramatu swego.

Na przykład wstaję po nocy, kiedy miałem problemy z zaśnięciem, dokucza mi (tak wiem, wspominałem już o tym tutaj miliony razy, ale… no dokucza) operowane biodro, za oknem szaro, a przede mną dzień pełen trudnych i żmudnych zajęć przed komputerem. No więc myślę sobie „ale beznadziejnie”, względnie bardziej fizjologicznie: „rzygać się chce”.

STOP.

Kiedy tylko przyłapię się na takich myślach, staram przywołać się do porządku:

„O.K. czujesz się nieciekawie – zgoda, ale użalanie się nad sobą do niczego nie prowadzi. Poczujesz się tylko jeszcze gorzej. Po co?”

I tak, jak jestem wielkim fanem samoświadomości (o czym szerzej niżej), tak coraz częściej dostrzegam, jak niepostrzeżenie można z nią zwyczajnie przegiąć – zbyt często i dogłębnie „spoglądać w siebie” i nurzać w depresyjnym nastroju. Często naprawdę lepiej włączyć Rammstein, zacisnąć zęby, ubrać się i wyjść z domu, niż kiwać się na kanapie i zajmować się autodestrukcyjnym rozdrapywaniem smutków.

Oczywiście nie ze skrajności w skrajność – żadnego „zamknij się frajerze”, czy „rusz się dupo wołowa”. Jak kochający, ale stanowczy rodzic – bez wyszydzania i ostrych słów, ale i bez nadmiernej pobłażliwości.

2. Nie zajadać i nie zapijać doła

Nieprzypadkowo depresja idzie w parze z otyłością i alkoholizmem. Ja wiem, że kusi. Mnie także. Kiedy niedawno snułem się wieczorem po Warszawie w stanie totalnego wyprucia, moje kroki same skierowały się do wyrosłej po drodze Żabki. Było blisko – dosłownie w ostatniej chwili usunąłem ze swojego koszyka spoczywające tam piwo. Uratowała mnie refleksja na temat podobieństwa moich planów na wieczór, do zachowania stereotypowego Janusza, który wyrąbany po szychcie zasiada przed telewizorem z browarem. Jedyna różnica, że u mnie byłby to YouTube, a piwo nie byłoby Tatrą za 2.29, tylko hipsterskim IPA za prawie dychę.

Dlaczego nie? Zdrowie, zbędne kalorie, ryzyko uzależnienia (tak rodzi się alkoholizm i uzależnienie od cukru), niestrawność – bla, bla, bla. Wszystko wiem, ale w takim stanie, mówiąc zupełnie szczerze, mam to głęboko gdzieś. Bardzo głęboko. O wiele skuteczniej powstrzymuje mnie świadomość, że jest to kompletnie kontrproduktywne.

Alkohol i cukier tak mocno wahają tym, co dzieje się w naszym organizmie (insulina, serotonina, etc.), że po chwilowej uldze, problemy ze snem, łaknieniem i ogólne samopoczucie są jeszcze gorsze, niż w punkcie wyjścia. A więc niezdrowo, ale przede wszystkim bez sensu.

3. Nie szukać pocieszenia, nie opierać się na innych

To temat na osobny tekst albo i całą książkę, ale krótko – dlaczego staram się nie szukać w trudnych chwilach pocieszenia u innych? Ponieważ nauczyłem się już, że świat nie jest od poprawiania mi humoru i to nieładnie obarczać innych swoimi problemami. Przede wszystkim jednak nie robię tego dlatego, że to metoda bardzo, bardzo zawodna i obarczona sporym ryzykiem uzyskania efektu zgoła odmiennego – pogorszenia nastroju zamiast jego poprawy.

Na przykład dzwonię do kumpla, ale okazuje się, że on miał podobnie słaby dzień, wcale nie mnie słucha, a zamiast tego korzysta z okazji, by wyżalić się mnie. Rezultat? Złość, frustracja i oskarżanie go w myślach o egoizm. W czym zupełnie nie przeszkadza mi fakt, że wykonując ów telefon wykazałem się dokładnie tym samym.

Może być jednak jeszcze gorzej – mógł mieć cudowny dzień i, również ignorując moją potrzebę wygadania, opowiedzieć mi ze szczegółami o swoim najnowszym zwycięstwie, a potem pilnie kończyć, bo właśnie przyszła jego najnowsza dziewczyna – 180 cm platynowa blondynka.

Może też – i to zdarza się najczęściej – zawieść moje oczekiwania mniej spektakularnie. Po prostu nie mieć czasu.

Dlatego nie zagaduję do znajomych na komunikatorach, nie dzwonię, nie umawiam się na spontaniczną kawę i nie uruchamiam serwisu randkowego, by podbudować ego. I NIE UMIESZCZAM NIC W SOCIAL MEDIA. Nie wrzucam zbolałego lub fałszywie radosnego posta, zdjęcia albo innej formy przypomnienia światu o moim istnieniu. Nie wrzucam i nie czekam, gryząc paznokcie (ale oczywiście samemu przed sobą się do tego nie przyznając) na polubienia i komenciki, które poprawią mi humor i pokażą, że ktoś na tym świecie nadal mnie lubi.

Nie robię tego, bo przy jakiej-takiej szansie na chwilowe, płytkie i krótkotrwałe poprawienie humoru, istnieje spore prawdopodobieństwo, że kumpel nie odbierze, koleżanka nie będzie miała czasu na pisanie na messengerze, nie dopasuję się z nikim na Tinderze, a na Facebooku lajka dostanę tylko od młodszej siostry sąsiada, która klika wszystko, jak leci. I w rezultacie poczuję się jeszcze gorzej.

4. Nie uciekać w gry, seriale, social media

Nie mam – podobnie zresztą jak do jedzenia ciastek i picia piwa – nic do żadnej z tych używek i przyjemności. Warto jednak pamiętać, że absolutnie każda z nich ma – podobnie, jak wóda i torty z bitą śmietaną, właściwości ryjące beret i uzależniające.

Kto wpadł w ciąg grania na komputerze albo oglądania seriali – ten wie. Po trzech-czterech godzinach z głową, oczami, myślami dzieje się coś dziwnego. Takie swoiste przytępienie – człowiek niby jest oderwany od trapiących go problemów, ale jednocześnie w szczególny sposób zmęczony i w sumie jedyne na co ma ochotę i energię, to by… oglądać coś lub grać dalej.

A więc: spirytus lubelski, ciastko ptyś, Diablo III, czy odcinek Gry o Tron od czasu do czasu – nic w tym złego, ale raczej nie w stanie doła i marazmu, bo wtedy jesteśmy o wiele bardziej podatni na ich czynniki uzależnieniowe. Znam kilka osób, którym zdarza się zażywać koks. Kokainę znaczy. Nie robią tego specjalnie często, ani regularnie. Jest im wtedy miło, przyjemnie i dobrze się bawią, ale nie wciąga ich to specjalnie ani nie uzależnia.

I tak patrząc na nich myślę sobie, że jednym z powodów może być fakt, że ich życie jest po prostu fajne. Że jego jedynym jasnym punktem nie jest stan po wciągnięciu nosem białego proszku. Tam koks jest po prostu miłym dodatkiem. Problem pojawia się, kiedy wóda, cukier, scrollowanie Fejsa albo blanty stają się główną radością w życiu i sposobem ucieczki przed problemami.

Dość już moralizowania, teraz pora na wyznania:

Co pomaga wyrwać się z pętli doła i marazmu?

Najważniejsza jest  samoświadomość. Taki osobisty mini-anioł-stróż, który w krytycznych chwilach pojawia się, by wszcząć ze mną polemikę.

Dlaczego? Bo aby złapać się za rękę i wdrożyć doraźne działania samopomocowe, trzeba w ogóle zauważyć, że coś jest nie tak. A sprawy często eskalują niepostrzeżenie.

Na przykład siedzę sobie i trochę jakby smutny popijam herbatę, a w chwilę później planuję skasowanie bloga albo piszę maila do kontrahenta, w którym szczegółowo wyłuszczam mu, co myślę o zapisach proponowanej umowy. Względnie, chociaż jestem zupełnie ale to zupełnie najedzony, ruszam szybkim krokiem do kuchni celem spożycia jednej z kilku gorzkich czekolad otrzymanych w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa przy ulicy Rzeźniczej w Krakowie.

I wtedy, kiedy już szykuję się, aby nacisnąć przycisk „kasuj”, „wyślij” albo zatopić zęby i pogrążyć w (chwilowej i nie tak znów wielkiej – czekolada jest gorzka, nie mleczna) rozkoszy, nagle pojawia się koło mnie mini-Igor z aureolką oraz skrzydełkami i krzyczy:

Stary, co ty wyprawiasz?!? Rozejrzyj się, jak tu wygląda – rozwalona na oścież szafka, otwarty karton, po podłodze wala się czekolada. Opanuj się, oddychaj, chill the fuck down!

Objawem, że coś dzieje się ze mną, nie tak zdecydowanie, jest też (także w przypadku dołów długoterminowych):

  • Kiedy ekspedientka w piekarni za wolno się rusza, a u mnie – mimo że nigdzie specjalnie się nie spieszę – wywołuje to złość niewspółmierną do sytuacji.
  • Kiedy STRASZNIE przeszkadza mi jakaś starsza osoba, bo wysiada długo z tramwaju tarasując przejście.
  • Kiedy zaczynam śnić na jawie, aby już teraz zaraz, przeprowadzić się do Gdańska, Warszawy, Sydney. Po prostu uciec.
  • I, analogicznie do powyższego, kiedy fantazjuję o zaszyciu się w małym, ciepłym i bezpiecznym mieszkanku i prowadzeniu cichego pustelniczego życia.
  • Kiedy zamiast cieszyć się z czyjegoś sukcesu, reaguję wyłącznie zawiścią i zazdrością.

Słowem – kiedy staje się zagubionym, przestraszonym, małym człowiekiem.

I co wtedy? Pora na kontratak, natychmiast! Trzeba wykorzystać ten krótki moment, kiedy na chwilę doszedł do głosu nasz zdrowy rozsądek. Kiedy stery przejęła kora przedczołowa, a nie rozchwiane, kapryśne i emocjonalne ciało migdałowate. Czas na zebranie całych rezerw silnej woli i przejęcie inicjatywy. Bardzo pomaga mi, kiedy w takiej chwili przypomnę sobie celne stoickie pytanie:

Czy to, co się dzieje, naprawdę przeszkadza mi zachować się z mądrością, szczodrością, godnością?

W 99% przypadków odpowiedź brzmi: nie, nie przeszkadza.

Ale co dalej? Nie oszukujmy się. Chociaż, co i tak jest już zwycięstwem i daje sporo satysfakcji, odłożę czekoladę do kartonu, skasuję maila do kontrahenta i tymczasowo odłożę projekt anihilacji bloga, to mogę być pewny, że głupie myśli powrócą i to bardzo prędko. Dlatego trzeba zorganizować krótkie umysłowe oderwanie. Coś, co pozwoli poprawić humor, albo przynajmniej przeczekać najgorsze kryzysowe uderzenie.

Oto, co sprawdza się u mnie:

1. Spacer z odrywającym od codzienności SŁUCHOWISKIEM

Ubrać się wygodnie, słuchawki na uszy i ruszyć w miasto przyglądać się ludziom, słuchając jednocześnie czegoś dobrego, mądrego, ale przy tym lekkiego.

Broń boże kolejny podcast o marketingu, samorozwoju albo książka o skalowaniu biznesu. To nie jest dobry moment. Raz, że nie przyswoję właściwie tych informacji, a dwa że to, co usłyszę tylko wpędzi mnie w poczucie winy/niemocy (niepotrzebne skreślić). Wiecie – oni tam zdobywają nowe rynki, robią pięciodniowe głodówki wspinając się jednocześnie tyłem z zawiązanymi oczami na K2, a ja zmagam się z dołkiem, bo ktoś mi napisał, że nie podobało mu się szkolenie.

W takich chwilach ratują mnie na przykład:

  • Dan Carlin’s Hardcore History – jestem pewny, że Dana już tutaj polecałem. Kilkunastogodzinne słuchowisko o pierwszej wojnie światowej, Dżyngis Chanie, albo upadku Rzymu niesamowicie wciąga i pokazuje znane (lub mniej) wypadki z zupełnie nietypowej perspektywy. Pozwala też spojrzeć z innej strony na naszą sytuację i problemy. Pamiętam jak pewnego razu, będąc w dość poważnych tarapatach pomyślałem: „cokolwiek by się nie działo – nie siedzisz w okopie pod Verdun!”.
  • This American Life – najpopularniejszy radiowy show USA. Trudno to opisać. Po prostu trzeba posłuchać jednego odcinka.
  • Joe Rogan Experience – zdaje się, że najpopularniejszy amerykański podcast. Komik i były zawodnik MMA w długich, freestyle’owych rozmowach – o terapii komórkami macierzystymi na przykładzie ojca Mela Gibsona, polowaniu z łukiem (serio, ludzie robią coś takiego), wadach prezydentury Obamy oraz przygotowaniu mentalnym przed walką o tytuł w MMA. Jeśli słuchasz pierwszy raz – przewiń reklamy na początku. Joe jest… specyficzny i możesz nie przetrwać. A przetrwać warto.

Wyszło, że wszystkie polecane media są po angielsku. Jeśli więc ktoś zna coś polskiego w tym klimacie – bardzo proszę o polecenie – przetestuję i umieszczę w powyższych zestawieniu. Tymczasem polskojęzycznym czytelnikom proponuję alternatywę w postaci audiobookowego wydania Trylogii Husyckiej Sapkowskiego. Jak to u Sapkowskiego ostatnia część jest wyraźnie słabsza pod kątem fabularnym, ale pierwsze dwie oraz wykonanie całości sprawiają, że jest to chyba najczęściej polecany przeze mnie audiobook w ogóle. 

2. Ćwiczenia fizyczne i ruch

Oczywista oczywistość, która jednak musiała się tu pojawić. Szybka przejażdżka rowerem, machanie kettlem, kilka serii wyciskania albo po prostu jakieś zajęcia grupowe. Nie chodzi tylko o endorfiny, ale też wspomniana wyżej kwestia przejęcia kontroli. Zamiast użalać się nad sobą, robię coś konstruktywnego. Coś, co na pewno jest dla mnie dobre.

W ruszeniu czterech liter pomaga mi niski próg wejścia – nie muszę jechać na wielbłądzie na drugi koniec emiratu, aby przystąpić do ćwiczeń – pod domem czeka na mnie przypięty rower, a sensowny klub fitness mam w odległości pięciu minut marszu. Wstaję i nim zdążę wymyślić sensowną wymówkę – już siedzę na siodełku albo przebieram się w szatni. Ćwiczenie w domu kompletnie na mnie nie działa – za blisko kanapa, komputer, lodówka. Jedyne udane próby miały miejsce kiedy zaczynałem z naprawdę wysokim poziomem humoru i motywacji. Czyli na pewno nie w chwilach, o których traktuje ten tekst.

3. Sauna

Alternatywa dla ćwiczeń w momencie, kiedy na przykład jestem obolały i mam zakwasy.

Dlaczego akurat sauna? Abstrahując od kwestii czysto zdrowotnych, bardzo pozytywnie działa na mnie sama panująca w takich miejscach atmosfera. Cisza, półmrok, gorąco, a potem kąpiel w zimnej wodzie i relaks z nieco bezmyślnym wpatrywaniem się w przestrzeń. A nawet jeśli wcale cicho nie jest, bo dzielnie wytrzymujący parzące ich w karki łańcuchy Siwy z Łysym, zajmują się właśnie zachowaniami godowymi w stosunku do tlenionej Marioli albo planowaniem wypadu do Biedry po browary (historia prawdziwa), to jednak jest to zupełnie inny rodzaj bodźców, niż ten, do którego jestem przyzwyczajony na co dzień.

Oderwanie. Tak, to dobre słowo.

A kiedy nie ma czasu i możliwości na takie wyprawy, bo trzeba pracować albo jest po prostu za późno, pomaga mi także:

4. Ogarnięcie otoczenia

Zauważyłem, że często uczucie przytłoczenia powoduje częściowo (albo przynajmniej wzmacnia) znajdujący się wokoło chaos. Dlatego pomaga mi wzięcie czterech głębokich oddechów i:

  • zamknięcie 95% kart przeglądarki;
  • rozpisanie sobie na kartce trzech kolejnych kroków, które zrobię i skupieniu się na ich konsekwentnej, sekwencyjnej realizacji zamiast zastanawiania się „którą z ośmiu rozgrzebanych rzeczy powinienem teraz skończyć”;
  • jeśli jest już dość późno, a lista zadań do zrobienia na dziś jest tak długa, że dawno przestała wyglądać realistycznie – przegrupowanie. Anulowanie lub przeniesienie na inny dzień tego, czego i tak nie dam rady wykonać dzisiaj;
  • sprzątnięcie stojących tu i tam naczyń, położenie na miejsce innych porozwlekanych sprzętów, a czasem nawet przeciągnięcie okolicy odkurzaczem.

Skupienie się na kilku rzeczach po kolei i doprowadzenie ich do końca pozwala ululać i uspokoić spanikowaną głowę. Pomaga w tym też efekt uboczny w postaci większego ładu panującego potem wokoło. Zawsze milej i sprawniej funkcjonuje mi się w otoczeniu czystości i porządku, a nie w takim wypełnionym talerzami z okruchami, trzema napisanymi do połowy mailami i na w pół opróżnioną zmywarką.

5. Ogarnięcie siebie

Niejakim rozwinięciem punktu czwartego jest zadbanie nie tylko o otoczenie, ale też o siebie, swoją higienę i wygląd. Nawet jeśli nie planuję już wychodzić danego dnia z domu (czyli pozornie bez sensu) – ogolenie się, porządne uczesanie albo wręcz wzięcie prysznica, umycie głowy, przepłukanie zębów i przebranie w pachnące czystością ciuchy błyskawicznie dodaje +20 do mojego samopoczucia. Ciuchy powinny być ładne i porządne. Nie chodzi o odwalanie się w marynarkę i lakierki, ale o zutylizowanie (najlepiej na zawsze) wszystkich tych spodni, koszulek, skarpetek i innych ubrań, co to tylko są „trochę” sprane, odrobinę rozciągnięte i mają jedną, no może dwie, niewielkie dziury. 

Kiedy wyglądasz jak dziad – tak samo się czujesz. Nieprzypadkowo jedną z oznak załamania, czy to wśród osadzonych w więzieniach, czy wśród pensjonariuszy domów opieki, jest zaprzestanie dbania o siebie i swój wygląd. Wśród tych ostatnich często oznacza to rychłe rozstanie się z tym światem. Regularnie myślę o tym, kiedy nie chce mi się rano umyć zębów albo pościelić łóżka. Nikomu się nie chce! Ale jak już się to zrobi – jest całkiem inaczej.

Co ułatwi realizację powyższych punktów?

Nie będę kłamał. W opisanej we wstępie sytuacji, kiedy to nie chcę się absolutnie NIC – zmuszenie się do czegokolwiek, nie mówiąc już o proponowanych trikach, jest nie lada wyzwaniem. Na takie okazję mam auto-dyscyplinujący cyrograf. Wzdycham głęboko i mówię sobie tak:

Wiem stary, że jest ciężko. Z drugiej strony wiesz przecież, że propozycja jest całkiem rozsądna, prawda? Umówmy się tak – wyjdziesz na kwadrans spaceru / wyłączysz grę i opróżnisz zmywarkę / pójdziesz na siłownie i zrobisz trzy kluczowe ćwiczenia rehabilitacyjne (niepotrzebne skreślić). A jeśli będzie tak naprawdę ciężko, to po tym wszystkim możesz wrócić do siedzenia i patrzenia się w ścianę. Deal?

Może być trochę twardziej, ale nigdy obraźliwie. Z tym jest trochę jak z zarządzaniem ludźmi – uciekanie się do negatywnych motywatorów w rodzaju kar i uwag typu „rusz tyłek leniu” może bywa efektywne (serio, niestety jest), ale tylko na krótką metę. Nie buduje pewności siebie, szacunku i zaufania, które po pierwsze zmniejszają ilość chwil kryzysu i zwątpienia, a po drugie bardzo przydają się w sytuacjach, w których jest NAPRAWDĘ źle. Kiedy jesteś w prawdziwym dole, kiedy zespół jest w prawdziwym kryzysie – hasła w rodzaju „do roboty, patałachy” nic nie pomogą, a tylko pogorszą sytuację.

Warto też dodać, że skuteczne zawarcie wyżej wymienionego paktu z samym sobą ułatwiają mi pewne czysto fizjologiczne niuanse:

ŚWIATŁO

Dotyczy to szczególnie zimy, ale i latem mogą zdarzyć się ciemne i szarobure dni. Nauczyłem się już, że moment dołka nie jest odpowiednią porą na klimatyczne, nastrojowe, przyciemnione światło. Nie. To czas, w którym trzeba olać rachunek za prąd, globalne ocieplenie i uruchomić większość watów, którymi dysponują moje sufity (czasem warto rozważyć wizytę w sklepie, by im tych watów dodać). To efekt podobny, choć może nie tak spektakularny, jak pierwszy dzień pięknej pogody po brudnym, zimnym i szarym przedwiośniu. 

Oddychanie i postawa

Niejedno napisano już na temat tego, że jeśli przyjmiesz taką pozycję, jaką ciało uznaje za „wszystko super”, to fizjologia sama nadgoni za tym samopoczuciem. Spróbuj przejść się ulicą przez 60 sekund w pozycji skulonej, zgarbionej, ze spuszczoną głową – przepraszając świat, że istniejesz, a następnie przez tyle samo czasu wyprostuj się, wypnij klatę i wydłuż krok. Szybko zrozumiesz, o co chodzi. A więc wyprostuj się na krześle albo najlepiej wstań i poddychaj chwilę (np. 10 razy) głęboko na stojąco.

Muzyka

Kolejna oczywistość, o której warto wspomnieć jeśli moje anty-dołowe kompendium ma aspirować do bycia wyczerpującym. Odpowiednia ścieżka dźwiękowa potrafi błyskawicznie pomóc w zmianie nastroju i zmuszeniu się do wdrożenia działań samopomocowych. Warto, by każdy znalazł swoje pewniaki na taką okazję, które – uwaga – niekoniecznie będą tożsame z kawałkami ulubionymi w ogóle. Mimo, że lubię i jedno i drugie, to w krytycznych wypadkach staram się nastrojem ścieżki dźwiękowej celować mniej więcej pomiędzy smętny jazz a ostre goa-trance. Nie za smętnie, ale i nie za nachalnie. Przykłady: ścieżka dźwiękowa z Bourne Supremacy (od razu czuję się jak tajny agent), któraś ze starych płyt Kultu albo Kazika (energia i sentyment), ścieżka dźwiękowa z Quake II (sentyment i energia, leci w tle w tej chwili).

Reasumując: kiedy orientuję się (samoświadomość), że jest źle – zaciskam zęby, wytężam siły i przerywam złą pętle (czekolada, granie, Facebook) prostuję się, biorę kilka oddechów i włączam inną muzykę. A następnie: w miarę możliwości kończę to, co jest rozgrzebane (maile, wieszanie prania), czeszę włosy, golę się, zakładam świeżą bluzę, ściągam odcinek „This American Life” i ruszam w miasto.

Tyle o działaniach doraźnych.

Higiena psychiczna na co dzień

Jaki jest najskuteczniejszy sposób radzenia sobie z napadami doła? Prewencja! Wszystko, co zmniejsza częstotliwość i głębokość ataków i pozwala sprawniej wygrzebywać się z nich, gdy już uderzą.

Problemy pierwszego świata i docenianie

Regularnie staram się zatrzymywać w biegu i zastanawiać nad tym, jak jest mi w życiu dobrze, wygodnie i komfortowo. Mam obie ręce, obie nogi, sensowny słuch i wzrok (w tym ostatnim pomagają spotkania z Panem Marcinem – masażystą ze Złotych Rączek). Lubię to, co robię, a chociaż klienci nie walą do mnie jeszcze drzwiami i oknami, to idzie mi to całkiem nieźle.

Nie rzucam tych słów na wiatr, naprawdę staram się skupić i wczuć w te myśli. Poczuć stonowaną wersję tego, co dzieje się wewnątrz mnie, gdy staje na mojej drodze ktoś NAPRAWDĘ doświadczony przez los. Ktoś, kto stracił całą rodzinę, majątek albo kilka kończyn. Jeśli kiedykolwiek idąc gdzieś i będąc w podłym nastroju z powodu jakiejś pierdoły, natknęliście się np. pogodnego i uśmiechniętego człowieka bez ręki i dwóch nóg – dobrze wiecie o jakie uczucie mi chodzi.

Regularnie powtarzam też sobie, że moje dołki i rozkminy to nic innego, jak cena, którą płacę za osiągnięty szczęściem i ciężką pracą dobrobyt. To tak zwane problemy pierwszego świata. Coś, co pojawia się, kiedy jesteś blisko szczytu Piramidy Potrzeb Maslowa.

piramida maslowa

Kiedy nie musimy machać szuflą po kilka godzin dziennie, jednocześnie zastanawiając się, skąd zdobędziemy kartki na mięso albo czy woda w studni nie zamarzła – lęgną się w głowie głupie myśli. O sensie życia, chęci posiadania samochodu marki Tesla i kaloryfera na brzuchu; o tym dlaczego nigdy nie będzie mnie stać na penthouse na Manhattanie, a moją żoną nie będzie modelka Victoria’s Secret (a przy okazji członkini Mensy i absolwentka medycyny, koniecznie ruda).

Świadomość istnienia tego paradoksu – nieszczęścia ze szczęścia – uderzyła mnie z całą mocą, kiedy jakiś czas temu sięgnąłem po, ekhm, „Cierpienia młodego Wertera” Goethego. Jedną z głównych refleksji podczas lektury było to, że Werter sobie swoją tragiczną miłość wymyślił… z nudów. Gdyby nie był bogatym paniczem, tylko tyrał całymi dniami np. w szewskim warsztacie – żył by pewnie długo i w miarę szczęśliwie z jakąś Hildą albo Gretchen. Kiedy sobie o tym przypominam, pytam sam siebie:

Czy warto płacić cenę egzystencjalnych bolączek za życie, które prowadzę?

I odpowiedź zawsze brzmi: cholera, warto!

A jeśli model piramidy potrzeb brzmi skomplikowanie, a sugestia, że jest ci źle z dobrobytu cię bulwersuje – pomyśl o tym:

Jak bardzo wypalająca jest nasza praca

Zakładam, że większość spośród czytelników nie wykonuje zarobkowo prostych, mechanicznych, powtarzalnych czynności. Czegoś, o czym można łatwo zapomnieć zaraz po odbiciu karty zegarowej i zająć się hobby, spędzaniem czasu z rodziną, albo czytaniem gazety. Nie. Na co dzień zmagamy się z niepewnością, użeramy ze złośliwością rzeczy martwych i żywych, notorycznie mamy wrażenie walenia głową w mur, a w poniedziałkowy poranek czujemy w dołku ścisk nie dlatego, że trzeba pracować, a raczej ze względu na to, co nas w tej pracy czeka.

Sto, nawet jeszcze pięćdziesiąt lat temu ogromna większość populacji w takiej sytuacji nie była.

Jak MOCNO świat stara się zasugerować, że nie jesteśmy wystarczająco FAJNI

Szczerze polecam tu książkę Alaina de Botton (zresztą – nie tylko ją). Autor stawia pośrednio ciekawą tezę – istnienie klas społecznych powodowało mniej frustracji. Człowiek porównywał się do znajomych z dzielnicy, kolegów po fachu, ludzi o zbliżonych predyspozycjach i możliwościach.

A dziś?

Wmawia się nam, że możemy wyglądać jak Ewa Chodakowska, założyć drugiego Facebooka albo przynajmniej Naszą Klasę. Oglądamy zrobione pod korzystnym kątem i odpowiednio obrobione zdjęcie na Instagramie lub analizujemy profil licealnego kolegi na LinkedIn sugerujący świetlaną karierę (a to taki bucefał był…). I mimo, że wyglądamy w miarę sensownie, mamy w miarę dobrą pracę i jesteśmy w miarę zamożni – często wydaje się nam, że to wszystko nie jest wystarczające, a to nas frustruje. Bardzo. I nie muszę już nadmieniać, że jeszcze niedawno wcale tego nie było?

Jak panujący dobrobyt przytłacza nas obfitością opcji wyboru

Mówi o tym w klasycznym już przemówieniu TED Barry Schwarz. Kiedy mam kupić telefon, kawę, jogurt – które mam wybrać? Te co zawsze, te co radzi kolega, a co jeśli inne są lepsze, tańsze, bardziej korzystne? To samo tyczy się też poważniejszych spraw – pracy, miejsca zamieszkania, związków. Dzisiejszy statystyczny dwudziesto-trzydziestolatek może bez większego problemu mieszkać i pracować w całej Europie (a z odrobinę tylko większym i poza nią) i utrzymywać się wykonując bardzo szeroki wachlarz zawodów. O dwa kliknięcia – przynajmniej pozornie – ma na dowolnym serwisie randkowym kilkudziesięciu atrakcyjnych partnerów.

I teraz trzeba podjąć decyzję. A co jeśli wybiorę źle? Jeśli później okaże się, że jednak dużo lepiej było iść na SWPS, przenieść się do Berlina, związać z Marcello i pracować w agencji PR? Tak zwane second thoughts (a może? a gdyby?) niszczą i wypalają. Bardzo mocno. Tu też nie zrozumie was babcia. Ona miała do wyboru dwa kierunki studiów, trzy oferty pracy, jednego z czterech absztyfikantów i mieszkanie (żeby!) przydzielone przez spółdzielnie i wasz świat jawi się jej krainą mlekiem i miodem płynącą. A to – jak wiele spraw w życiu – wcale nie jest takie proste.

Wszystko to. Wszystko, co każdego dnia podstępnie atakuje nas, podgryza i wypala to właśnie jedna i ta sama liga – problemy pierwszego świata. I, o ile nie planuję rozdania swych dóbr potrzebującym i przerzucenia się na pustelnicze łowiecko-zbierackie życie, to jedyne co mogę z tym zrobić, to zaakceptować istnienie tych zjawisk i uczyć się lepiej z nimi radzić. No właśnie…

Skupianie się na tym, na co mam wpływ

Tak, to było nieuniknione – w tym tekście po prostu musiał pojawić się stoicyzm i Zen. W nerwach, kłopotach, trudnych chwilach z całych sił staram się zadawać sobie pytania:

Czy ja mam jakiś wpływ na tę sytuację? Czy wkurzanie się ma sens? Czy zrobiłem wystarczająco wiele, by jej zapobiec? Czy to wszystko nie może mnie czasem czegoś nauczyć i pomóc w przyszłości?

Weźmy kilka sytuacji z brzegu:

Pociąg stanął w polu, a ja siedzę zmęczony, wkurzony i głodny

Czy sarkanie na polską kolej albo pogodę cokolwiek zmieni? Gówno zmieni, a im bardziej będę się nakręcał, tym bardziej zły i głodny się poczuję. Co na pewno będzie bardziej konstruktywne? Mogę zagrać sam ze sobą w „będę najbardziej wyluzowanym pasażerem w wagonie”, spróbować wydębić kilka wafli ryżowych od atrakcyjnej współpasażerki, mogę poszukać konduktora i dowiedzieć się, co się dzieje, mogę wykorzystać dodatkowy czas, aby napisać ofertę dla klienta i wreszcie mogę zastanowić się, czy to nie standard w przypadku tego połączenia i zapisać sobie, by następnym razem jechać innym. Wszystko lepsze, niż denerwowanie się czymś, czego i tak nie zmienię.

Sobota rano – zepsuł się piec gazowy, a serwis nie pracuje w weekend

Mogę zżymać się w samotności na perspektywę zamarznięcia i utyskiwać na idiotyczną organizację serwisów firmy Ariston, względnie  zadzwonić do kogoś z rodziny lub przyjaciół i robić to wspólnie. Ale mogę też rozejrzeć się po domu okiem MacGyvera i dzięki temu zorientować się, że poratować może mnie ciepły nawiew z klimatyzatora. Mogę także pobawić się sam ze sobą w ekspedycję Amundsena i spać pod podwójną kołdrą i w dresie, mogę zamiast siedzieć w domu pojechać z koleżanką wygrzać się na Termach Rzymskich i wreszcie mogę ustawić sobie w kalendarzu przypomnienie, aby raz do roku robić przegląd pieca minimalizując ryzyko takich niespodzianek.

Nie mam wpływu na to, co się stało. Mam wpływ na to, co z tym zrobię. Strefa wpływu, kontra strefa zainteresowania:

W przytoczonych wyżej przykładach mowa była o PKP i gazowym piecyku, a na powyższym rysunku pojawiają się dodatkowo 'żywe czynniki’: klient oraz ktoś bliski. Dlaczego? Ponieważ:

Ze wszystkiego, co może nam się na co dzień przydarzyć najsprawniej i najskuteczniej wypala nas zachowanie innych!

Oczywisty, zadawałoby się, fakt, że inni Homo Sapiens są niezależnymi jednostkami i często mimo wybiegów i zabiegów nie zachowują się tak jak MY byśmy chcieli, tylko zupełnie inaczej. Co za niespodzianka – tak, jak pasuje to im.

Piętnaście razy zwracałem uwagę Jackowi, ale on dalej spóźnia się na spotkania. Trzysta razy prosiłem babcię, by nie faszerowała mnie ciastem, a ona dalej swoje. Zabrałem ją na drogą kolację, a ona nie odbiera i nie odpisuje. Spędziłem tyle czasu nad ofertą, a oni wybrali innych. Uśmiechałem się miło do sprzedawcy, a on mi odburknął. Napisałem świetny tekst, a pies z kulawą nogą go nawet nie skomentował…

Im bardziej jesteśmy w daną sytuację zaangażowani emocjonalnie, im bardziej się postaramy, im bardziej nam zależy, tym bardziej jesteśmy źli, smutni, wkurzeni lub zdołowani w razie porażki. A trzeba sobie uświadamiać jedną rzecz. Coś, co powtarzam sobie pod nosem za każdym razem, kiedy nawali kurier, dyrektor HR zignoruje moją wiadomość albo kiedy krewni zaczną faszerować mnie jedzeniem i ironicznie komentować moje życiowe poczynania:

Zachowanie innych jest poza twoją strefą wpływu. Możesz się starać, nie możesz NICZEGO zagwarantować. Kropka.

A więc:

Klient nie kupił mimo wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie pytania

Mogę nazwać go „palantem, który zmarnował mój cenny czas” i nawet mogę to wyrazić w niby-grzecznym, ale tak naprawdę złośliwym mailu; mogę też zacząć zarzucać sobie, że jestem za cienki, do niczego się nie nadaję i że nikt nigdy już ode mnie nic nie kupi. Ale mogę też zdać sobie sprawę z tego, że nie każda oferta oznacza sprzedaż i pomyśleć ile innych, zupełnie niezależnych ode mnie czynników mogło mieć wpływ na tę sytuację. Bez dzielenia włosa na czworo i – o ile nie mogę zapytać klienta wprost licząc na szczerą odpowiedź – zgadywania „co się właściwie mogło stać”, bo po co?

Lepiej gładko przejść do zadania sobie pytań: „czy wkurzanie się, rozpamiętywanie, pisanie scenariuszy coś zmieni?”, „czy przyłożyłem się i zrobiłem dobrą robotę?” oraz „czy mogę się czegoś z tego nauczyć, poprawić, zrobić następnym razem lepiej?”.

Współpracownik, mimo napomnień, NIE ZROBIŁ czegoś tak, jak CHCIELIŚCIE

Tu też dysponuję szeroką gamą możliwości wyżycia pisemnego (i werbalnego) nad jego nieodpowiedzialnością i niekompetencją. Alternatywnie mogę zarzucać sobie, że go nie dopilnowałem i jestem beznadziejny, że wszystko jest beznadziejne, a szef zaraz zdemaskuje moją niekompetencję. Ale mogę też zadać sobie pytania, których już się domyślasz: „czy złość albo oskarżenia coś zmienią?”, „czy to, jak ja się zachowałem było wystarczająco dobre”, „czy i co jestem w stanie zrobić, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo, że to się powtórzy?”

Niewiasta, do której żywiej zabiło serce, zaproponowała przyjaźń

Mogę (samotnie bądź z kumplami) obdarzyć ją, poszczególne walory jej ciała i umysłu, rodzinę bliższą, dalszą oraz byłych i przyszłych partnerów licznymi epitetami. Mogę wieczorami oglądać jej (zaprawdę niechaj przeklęci będą jego twórcy) Instagram, pogrążając się w niespełnionej chuci i rozpaczy. Ale też mogę życzyć jej wszystkiego dobrego i znalezienia fajnego faceta…

OK – żartowałem! Naprawdę staram się być realistą.

A więc mogę zapytać siebie: „czy samonakręcanie sprawi, że poczuję się lepiej?”, „czy mogę zrobić coś, co REALNIE jest w stanie zmienić sytuację?” (np. odpuścić na kilkanaście tygodni, a potem spotkać ją gdzieś „przypadkiem”) i – moje ulubione – „czy mogę następnym razem zrobić coś inaczej, lepiej i czy ma to sens zmienianie czegokolwiek, bo może po prostu nie poszło?”

Wkurzanie się, negatywne nakręcanie i wyrzuty, że ktoś zachował się tak a nie inaczej jest cholernie destruktywne. Wszyscy chcielibyśmy, aby inni zachowywali się tak, jak tego chcemy. Ale to nierealne. I co ciekawe – gdyby tak było, pewnie wcale by nas tak nie cieszyło. Cieszy was, kiedy winda otwiera swe drzwi po naciśnięciu przycisku? W ogóle to zauważacie?

Nie za wiele tych napomnień i dywagacji?

W tytule poprzedniej sekcji pojawiło się magiczne słowo – nawyk. Jedno to znać, a nawet zastosować daną technikę raz czy dwa razy w praktyce. Co innego, uczynić ją częścią siebie, swoich zwyczajów, swojego życiowego systemu operacyjnego stosując na co dzień, nawet w sytuacji napięcia i stresu.

Tu właśnie przydaje się budowanie nawyku.

Niestety, jako że tekst ten powoli zbliża się objętością do rozmiarów krótkiej książki, po szczegółową wiedzę na temat budowy nawyków odeślę do znakomitej książki Charlesa Duhigga, a tutaj napiszę krótko – trzeba po prostu przez dłuższy czas regularnie coś ćwiczyć. Na różne sposoby. Szukając tego, co przemówi do nas, spodoba się nam, wejdzie nam w krew.

Te refleksyjne zatrzymania, nabazgrany na ściennej tablicy cytat, lektura czegoś ambitniejszego, słowem – wszystko, co wielu może wydać się głupią, dziecinną, pretensjonalną stratą czasu jest dla mnie właśnie sposobem na mozolne budowanie dobrych życiowych nawyków. W ten sposób w trudzie i znoju tworzę nowe połączenia neuronalne i modeluję sobie światopogląd. Czy miewam zwątpienia nad sensem tych działań? Jasne, że mam!

W pozbyciu się sporej ich części pomogła mi bardzo lektura (mozolne przebrnięcie?) „Rozmyślań” Marka Aureliusza. Krótkiej, ale trudnej i nieco chaotycznie napisanej książeczki pełnej naprawdę mądrych refleksji o życiu i codzienności. Jednym z pierwszych pytań po zatrzaśnięciu okładek było moje ulubione: „po co?”. Po co on to pisał? Zwłaszcza, że – chociaż tu zdania badaczy są podzielone – podobno tworzył do szuflady. Pamiętnik, lista przestróg dla potomności, uniwersalna instrukcja obsługi życia? Moja, tak samo dobra jak inne interpretacja brzmi: rzymski cesarz robił to samo, co ja – wciąż od nowa przypominał samemu sobie proste zasady, którymi chciał kierować się w życiu.

Wiedział, że pewne rzeczy są proste, ale niekoniecznie łatwe. Rozumiał, że zasady to jedno, ale trzymanie się ich, kiedy stoi przed tobą bezczelny niewolnik albo właśnie przegrałeś bitwę z Germanami, to wyższy poziom wtajemniczenia i coś zupełnie innego. Wymaga dobrego nawyku.

Szukanie przyczyn złego nastroju

Znalazło się w sekcji dotyczącej dbania o higienę psychiczną, bo zwykle trzeba jako-tako opanować sytuację, aby móc przejść do zastanawiania się nad tym, co ją wywołało, nad przyczynami naszego doła. Nie muszę też chyba nadmieniać, że choć często to ani proste, ani miłe – warto próbować. Zawsze lepiej w miarę możliwości leczyć przyczyny, niż ich skutki. Naprawić cieknącą rurę, a nie medytować i po buddyjsku akceptować regularne zalewanie mieszkania.

Co może się okazać, kiedy pobawimy się ze sobą w psycho-detektywa (tu MOCNO może pomóc dobry psychoterapeuta, coach albo po prostu przyjaciel)?

Często z niedowierzaniem konstatuję, że humor zatruwa mi podprogowo jakaś totalna pierdoła. Na przykład nietrafiony zakup na allegro albo wisząca nade mną konieczność dodzwonienia się do jakiejś instytucji publicznej (kilkanaście podejść murowane). Śmieszne? Ale prawdziwe! Co wtedy? Bez względu na koszty (zwykle pomijalne, a na pewno niższe niż gorszy dzień i słaba wydajność przy naprawdę ważnej pracy) pozbywam się wrzoda – odsyłam zakup na swój koszt, a sprawę postanawiam załatwić przy okazji osobiście, albo deleguję telefonowanie na wirtualną asystentkę.

Czasem to coś większego, z czego wyplątać się już nie tak prosto, a co gorsza wcale nie wiadomo czy warto. Biznesowa albo prywatna relacja, podjęty jakiś czas temu projekt, praca, zlecenie. Takie tematy są zwykle dość skomplikowane, bo poza swoimi dołującymi aspektami, mają (lub potencjalnie mogą mieć po zainwestowaniu w nie czasu i energii) wiele zalet.

W takich sytuacjach życie nauczyło mnie stosować prostą zasadę zasadę: jeśli przez ostatni, dłuższy niż tydzień-dwa okres, większość moich kontaktów z tym tematem owocowała frustracją i pogorszeniem humoru – trzeba działać. Odciąć się, zrezygnować, zrobić sobie przerwę. I nieważne, że „sprawa ma potencjał”. Nasz dobrostan jest ważniejszy. Warto też chociażby dlatego, że w życiu warto dysponować choć niewielką rezerwą czasu, energii i humoru. Często nie angażujemy się w świetne, projekty i relacje, bo jesteśmy zbyt pochłonięci albo wypaleni tymi średnimi. Ile razy zdarzyło ci się zrezygnować z ciekawej imprezy lub wyjazdu z powodu zmęczenia?

A jeśli nie mogę zaradzić przyczynom dołków?

Niestety bywa i tak. Jesteśmy chorzy, walczymy z bólem i stratą, znajdujemy się w sytuacji bez wyjścia. W takich wypadkach, tak tylko dla pewności, pytam samego siebie raz jeszcze:

Czy aby NA PEWNO nie możesz nic z tym zrobić, czy raczej boisz się kosztów, wysiłku, dyskomfortu?

Na przykład strachu związanego z konfrontacją, kosztów finansowych i bólu, wysiłku i pracy, którą będzie trzeba włożyć w wyprostowanie danej sytuacji. I jeśli odpowiedź wciąż jest twierdząca – to nie strach, a faktyczny brak wpływu. Na przykład sprawa ma związek ze zdrowiem albo sytuacją osobistą – wtedy wracam do źródła: strefy wpływu i zainteresowania. Raz jeszcze powtarzam sobie, że jedyną sensowną rzeczą, jaką mogę zrobić, jest żmudna nauka radzenia sobie z tym konkretnym wyzwaniem. Czyli po pierwsze – nie rozpaczanie z powodu czegoś, na co i tak nie mam wpływu.

Brutalne? Ale jedynie prawdziwe.

Po drugie – próba spojrzenia na sytuację z innej strony, czyli wdrożenie techniki zwanej przez niektórych przeramowaniem (reframing):

  • Tak, boli mnie biodro. Tak, wstaję codziennie połamany. Tak, spędzam długie godziny na nudnych ćwiczeniach. Tak, nie widzę zupełnie końca. Ale dzięki temu uczę się bardzo wiele o mechanice ruchu, anatomii oraz ukrytych wadach własnej postawy, o których wcześniej nie wiedziałem. Z zazdrością spoglądam na biegnących Runmageddon, ale jest bardzo prawdopodobne, że jeśli dożyję siedemdziesiątki, będę dzięki temu, co spotyka mnie teraz sprawniejszy, niż większość tych cross-fitowych kozaków.
  • Tak, spotkała mnie strata, tragedia. Tak, to jest ciężkie, ale tak właśnie wygląda prawdziwe życie. Może dzięki temu lepiej poradzę sobie następnym razem? Może dzięki temu zbliżymy się z przyjaciółmi lub krewnymi? Może pomoże to wyleczyć i zapomnieć o jakichś zadawnionych problemach? Może lepiej nauczę się doceniać to, co mam? Może coś faktycznie jest w tych banalnych stwierdzeniach, że niektórych dopiero śmiertelna choroba albo tragedia budzi budzi do prawdziwego życia?

Że takie spoglądanie z innej strony jest naiwne, naciągane? Czasem trochę tak, ale na pewno nie nazwałbym tego samookłamywaniem. Nazwałbym to jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji bez wyjścia. Nawet w cierpieniu można znaleźć sens, czego na swoim przykładzie dowiódł Wiktor Frankl, twórca logoterapii, „absolwent” obozów koncentracyjnych i autor krótkiej, bardzo znanej w świecie anglosaskim książki, którą polecam każdemu.

NAJWYRAŹNIEJ PODOBA CI SIĘ TO, CO CZYTASZ. W TAKIM RAZIE OBCZAJ TEŻ TE TEKSTY:

JESZCZE kilka pomysłów nim TO PODSUMUJĘ

Większość z moich ostatnich tekstów przez jakiś czas leżała  w spokoju i dojrzewała. To zawsze pomaga – można zebrać lepsze argumenty, przykłady, o niczym nie zapomnieć. Kiedy przechodzę do tworzenia ostatecznej wersji, to zwykle (trzymając się zasad wpojonych mi przez moją dziennikarską mentorkę Paulę) bez litości wycinam trzy czwarte tych pomysłów i notatek. Żeby było krócej, konkretniej, nie tylko z samym mięsem, ale nawet wyłącznie z najlepszą polędwicą.

Tym razem jest inaczej. Czułem, że w tak trudnym, złożonym i ważnym temacie, a już szczególnie w tekście aspirującym do miana mini-kompendium, powinien znaleźć się każdy mający ręce, nogi i mogący komuś pomóc wątek. A więc poniżej wszystko to, co jeszcze wynotowałem sobie w trakcie pisania, ale z różnych powodów (nie do końca pasowało, nie chciałem rozwadniać przekazu itd.) nie znalazło się wyżej. I co przetrwało wycinanki, bo – wbrew pozorom – było ich sporo.

– Jeśli masz taką możliwość, to w chwili spadku energii i nastroju – utnij sobie dwudziestominutową drzemkę. Po otwarciu oczu świat wyda się zdecydowanie znośniejszy.

– Odloty artystyczne: od kilkunastu miesięcy chadzam na warsztaty Djembe – afrykańskich bębnów. Same zajęcia potrafią być niesamowitym oderwaniem, ale nawet kilkanaście minut bębnienia w ciągu dnia pozwala złapać trochę oddechu. Za co niniejszym oficjalnie przepraszam i proszę o wyrozumiałość sąsiadów.

– Staram się ograniczać łatwy dostęp do rzeczy wywołujących pętle uzależnień. Nie trzymam w domu słodyczy, nie mam w lodówce piwa, a kiedy raz na ruski rok zainstaluję jakąś grę i zauważam, że za bardzo mnie wciąga – w chwili silniejszej woli (zwykle z rana) po prostu ją odinstalowuję wraz z zapisanym stanem postępu. Zwykle nie chce mi się instalować i zaczynać jej od początku.

– Regularnie myślę o pewnej ciekawej koncepcji, którą ostatnio przypomniała mi książka Miłosza Brzezińskiego – nie ma jednego 'prawdziwego’ mnie. Potrafię być kompletnie inną osobą w zależności od pory dnia, roku, nastroju, tego czy jestem najedzony itd. Jaskrawy dowód prawdziwości tych słów wiąże się z, ekhm, fizjologią rozrodczości. Znacie powiedzenie, że najbardziej szczere pięć minut w życiu mężczyzny, to pięć minut „po”? Obie płcie mogą potwierdzić, że dany samiec jest w tej chwili zupełnie inną osobą, niż jeszcze kilka minut wcześniej.

A co to ma do doła? Ano to, że będąc przygnębionym staram się pamiętać, że pewnie za trzy godziny albo nazajutrz rano będę miał na całą tę sytuację zupełnie inne, wcale nie tak pesymistyczne spojrzenie. Często ciężko w to uwierzyć, ale to trochę jak z rozstaniami – w tej konkretnej chwili wali się nam świat, jednak u zdrowego człowieka w kilka miesięcy później cała sytuacja wywołuje już co najwyżej chwilę zadumy i smutku.

– Kiedy wspominam o koncepcji różnych „ja” od razu przychodzi mi też na myśl, że kiedy jestem nie w humorze, to nie tylko staram się nie oczekiwać od innych poprawy humoru i pocieszenia. W skrajnych przypadkach staram się dla dobra naszej relacji unikać znajomych, rodziny i przyjaciół. Nie zliczę sytuacji, kiedy zmęczony i zestresowany byłem albo generalnie nie do zniesienia, albo wypaliłem komuś z czymś, co zdecydowanie powinienem był zachować dla siebie.

– Raz na jakiś czas staram się wykonać akcję „Bieszczady” – wyjechać gdzieś dosłownie na 2-3 dni, zmienić otoczenie, pooddychać smogiem o innym zapachu, kupić płatki w innym spożywczym. Lokalizacyjne prywatnym numerem jeden jest dla mnie Brzeźno w Gdańsku za swojską blokowiskowo-wioskową atmosferę w połączeniu z bliskością i wygodami dużego miasta, pobliskim rozległym Parkiem im. Ronalda Reagana oraz plażą, którą mogę pójść do Sopotu albo Gdyni.

Przy znalezieniu sensownej oferty na Airbnb i dorwaniu promocyjnego Pendolino taka 3-4 dniowa akcja łatwo może zamknąć się w kwocie 350,- PLN

– Bardzo, bardzo, bardzo dobrze robi mi na psychikę spotkanie i szczera, otwarta rozmowa z jakąś inteligentną i przyjazną duszą. Bez specjalnego celu i planu – może to być po prostu wymiana ciekawych informacji, ale i okazja do pozostającej w granicach kultury dyskusji i polemiki. Niby oczywiste, ale w dobie zabiegania, terminów na wczoraj, narzekania i skupienia na sobie – wcale nie takie łatwe.

Jak udało mi się zwiększyć ilość takich zdarzeń? Uświadomiłem sobie, jak takie kontakty są ważne dla mojego dobrostanu i nauczyłem się, że gdy pojawia się okazja takiej rozmowy, a na liście zadań do zrobienia jest coś pilnego (zawsze jest) – lepiej, o ile to możliwe, wybrać kontakt z drugim człowiekiem. Na przykład bardzo, ale to bardzo chciałem wypolerować ten akapit siedząc w pociągu relacji Kraków-Poznań, ale trafił się interesujący współpasażer. No i nie wypolerowałem, pogadałem, a świat się nie zawalił.

– Nie wyobrażam sobie życia bez książek – koniecznie różnego rodzaju. Czytadła pomagają się oderwać – proste odstresowanie i relaks. Głębsza beletrystyka zmusza do przemyśleń lub pogrzebania we własnych uczuciach – to zawsze robi dobrze na głowę w długim terminie. Literatura faktu zmienia perspektywę i poszerza horyzonty – łatwiej mi potem zrozumieć zachowania innych oraz spojrzeć na to, co mnie spotyka z innej strony, a w rezultacie mniej się zamartwiać i frustrować rozmaitymi sytuacjami. Biografie – wszystko powyższe oraz oczywiście inspirują i motywują. Książki edukacyjne i poradniki – również motywują do zmian, eksperymentów i dają do tego konkretne narzędzia.

Hm, zdecydowanie muszę wrócić na blogu do kącika książkowego.

– Wspominając o książkach, warto bym napomknął o czymś, co tyczy się głównie biografii, poradników oraz wszelkiej maści blogów, wideo i podcastów. Staram się… a właściwie nie – samo jakoś tak wychodzi – aby miały one w sobie poza natchnieniem na parcie do przodu, także ducha pobłażliwości dla ludzkich przywar i niedostatków charakteru.

Tima Ferrisa cenię za m.in. świetne wywiady i wypełnione po brzegi konkretnymi poradami książki, ale także za szczerość i otwarte przyznawanie się do własnych porażek i niedoskonałości. Słuchałem ostatnio jednego z jego podcastów wracając z Centrum Krwiodawstwa. Słuchałem i jednocześnie kontemplowałem deficyt silnej woli, który kazał mi chwilę wcześniej łapczywie skonsumować trzy otrzymane po oddaniu krwi czekoladowe wafelki. I akurat w tym odcinku Tim podzielił się historią, kiedy to sam otrzymał gdzieś kilka paczek słodyczy i jeszcze tego samego wieczoru stoczył z sobą heroiczną walkę, aby nie udać się  do szafki, w której je schował. Oczywiście przegrał. Pochłonął kilka tysięcy kalorii, a nazajutrz rano przywitał dzień z niestrawnością i moralnym kacem.

Usłyszawszy to najpierw, zupełnie nie bacząc że stoję w środku Galerii Kazimierz, zacząłem się histerycznie śmiać, a następnie poczułem rozrzewnienie. Dzięki Ci Panie za idoli z krwi i kości, a nie permanentnych zwycięzców wpędzających innych w kompleksy!

– Nie mogę wspomnieć o Timie, nie przytaczając chyba najczęściej udzielanej przez niego rady:

Jesteś średnią z pięciu osób, z którymi najczęściej przebywasz.

Depresyjni znajomi, których ambicja nie wykracza poza upalenie się trawą albo zdobycie kilku lajków pod zdjęciem (nie swojego) kota na Facebooku? Uciekaj! Nie, nie każę zrywać kontaktów z całym otoczeniem, a po prostu rozluźnić je z wyczuciem tu i tam. Szukaj ludzi, którzy swoją postawą pokażą ci drogę w górę (pokażą, a nie cię tam zataszczą!), a unikaj tych, którzy ściągają cię w dół. Oni nie są źli, to taka naturalna ludzka, podła cecha. Sam pamiętam wewnętrzny żal do licealnego kumpla, który też miał z niemieckiego w dzienniku same oceny binarne (1,0,1,1,0), a potem poszedł na kurs, podciągnął się i zostawił mnie w tym bagnie samego. Co ja bym wtedy dał, aby został tam ze mną. I część twoich znajomych ma niestety podobnie.

– To jeszcze o influencerach. Długoterminowo (ale nie w kryzysie, bo wtedy – wstyd przyznać – zazdroszczę mu życia i czuję niepozytywną zawiść) robi mi dobrze na głowę oglądanie Daily Vloga Krzyśka Gonciarza. Niewymuszona pozytywność? Zwykłe-niezwykłe życie? Jesteśmy w podobnym wieku? Pewnie kombinacja powyższych. W każdym razie działa idealnie.

– Na poczucie szczęścia o wiele lepiej działa, kiedy codziennie spotyka nas po kilka miłych rzeczy, niż kiedy otrzymujemy potężny pozytywny ładunek, ale tylko raz na jakiś czas. Dlatego dobrze w miarę możliwości wstrzyknąć sobie tu i tam jakieś pozytywne, codzienne akcenty.

– W ćwiczeniu dystansu i samoświadomości na pewno pomaga codzienna porcja medytacji, ale z tym jest u mnie bardzo różnie. W naprawdę ciężkich i stresujących okresach strasznie ciężko mi się do niej zmusić, więc tego zwyczajnie nie robię. Po ostatniej przerwie noszę się z ponownym przetestowaniem Calm (dopisek z później: testowanie udane, polecam).

– Sentyment i nostalgia bywają niebezpieczne. Jedno, to z uśmiechem spojrzeć od czasu do czasu na stare zdjęcie albo powspominać ze znajomymi „stare dobre czasy”. Co innego żyć tym, co już dawno minęło. Jak śpiewa Taco Hemingway – stare dobre czasy są TERAZ. Prawdopodobnie dokładnie tak będziemy myśleć za pięć lat o naszym obecnym życiu i sytuacji. Może więc nie warto czekać pięć lat?

– Nigdy nie jest za późno, by przerwać jakąś autodestrukcyjną pętle. Jeśli zeżarłeś prawie cały tort z bitą śmietaną – wcale nie musisz go kończyć. Jeśli dokonujesz czynności autoseksualnej przy idiotycznym (99% jest idiotyczne) porno – zawsze możesz przerwać tę czynność. Będzie poczucie winy, będzie niestrawność, ale jednak mniejsze. Pomyśl, że przerwanie nawet w trzy czwarte drogi to odzyskanie kontroli!

– W nawiązaniu do powyższego – zawsze, kiedy jest naprawdę ciężko, kiedy naprawdę nie mogę i mi się nie chce, powtarzam sobie, że to zrobienie czegoś z sobą właśnie w takich momentach jest prawdziwym zwycięstwem. Bardziej liczy się dwudziestominutowy trucht, kiedy masz doła, boli cię głowa i pada, niż 200 kilo w martwym ciągu wykonane, gdy jesteś w świetnym humorze i szczytowej formie. Warto wtedy poklepać samego siebie wirtualnie po plecach, bo fakt, że to zwycięstwo w niczym nie umniejszy trudu z jakim jest osiągane. Nie będzie nagle lżej, nie przyciemnią się światła i nie zagra muzyka Hansa Zimmera. Więc doceń się wtedy, tej!

– Czasem, kiedy dopada mnie dół, a zgodnie z przytoczoną wyżej zasadą, nie chcę obciążać nim otoczenia i nie oczekuję od niego pomocy w tej sprawie – stosuję auto-coaching. Zastanawiam się, co zrobiłaby albo powiedziała jakaś osoba, którą podziwiam. Szczególnie łatwe jest to kiedy siedzę za biurkiem – po prostu podnoszę wzrok i zastanawiam się co by mi powiedział któryś z gentlemanów ze zdjęć.

auto-coaching

Na zakończenie

Nie wiem – wyłączyłem licznik znaków – jak długi jest ten tekst, ale podejrzewam coś najdłuższego od kilku miesięcy, a może i nawet w całej historii bloga. Miałem w szkicach i planach coś zupełnie innego, co porzuciłem w międzyczasie stwierdziwszy, że zupełnie tego nie czuję. A potem dobry kumpel wyciągnął mnie na sok warzywny…

Tam, nad rozmemłaną marchewką wyznał, że jest w dość poważnej życiowej dziurze i zapytał jak radzę sobie w takich sytuacjach. Radość z tego, że mogę komuś szczerze opowiedzieć o własnych zmaganiach i sposobach na nie, a przez to pomóc lepiej poradzić sobie z własnymi, dała mi ogromnego kopa. A potem jakoś tak samo usiadło mi się do klawiatury z luźnym postanowieniem spisania, ustrukturyzowania i uzupełnienia miejscami mojej wypowiedzi. Usiadłem i wstałem dwa tygodnie i pięćdziesiąt tysięcy (nie powstrzymałem się i sprawdziłem) znaków później.

Co mogę napisać w ramach podsumowania? Oczywiście, że nie wszystko, co napisałem podpasuje każdemu. Pamiętajcie, że pisałem to z perspektywy swoich doświadczeń. Między innymi dlatego nie poruszałem ważnych dla naszego długoterminowego samopoczucia tematów ilości snu, czy właściwej diety. Dlaczego? Ponieważ szczególnie to pierwsze – sen – nie do końca zależy od nas. Sam miewam problemy z bezsennością i kiedy leżę od trzeciej do piątej w łóżku z otwartymi, przekrwionymi oczami, naprawdę nie pomaga mi tłoczona zewsząd do głów świadomość, że dla pełni sił psychicznych powinienem być wyspany.

Realizacja wszystkiego, o czym piszę wyżej jest w naszej strefie wpływu.

Co mam nadzieję udało mi się przekazać tą prawie-książką? Że w chwili stresu, doła, przemęczenia nasz instynkt często działa przeciwko nam i najlepsze, co możemy zrobić dla siebie, to przejąć kontrolę nad sytuacją. Delikatnie powstrzymać się od tego, do czego pchają nas nasze niekoniecznie szczęśliwe nawyki, a zmusić się do tego, co – chociaż nie wydaje się aż tak kuszące – naprawdę nam pomoże.

To trudne. Nie wyjdzie zawsze w pełni, a czasem nie wyjdzie w ogóle. Zupełnie nieprzypadkowo w tym tekście osiemnaście razy występuje czasownik zwrotny „starać się”. Ja też nie jestem cyborgiem i pewnie najdalej w ciągu miesiąca skończę grając wieczorem 800-tny raz w Quake II i popijając czerwone wino. Grunt, to nie przestawać próbować i nie poddawać się za szybko.

Co na pewno chciałbym, żebyście z tego zapamiętali? Że doraźnie pomoże wzięcie kilku głębokich oddechów, a następnie delikatne, acz stanowcze zmuszenie się do ogarnięcia siebie i otoczenia oraz zrobienia czegoś skutecznie i długofalowo wyrywającego nas z negatywnej pętli (spacer z podcastem, ćwiczenia, a nie ciastko, piwo albo serial). A także to, że ze poza włączeniem do swojego arsenału doraźnych sposobów na doła, warto regularnie dbać o swój psychiczny dobrostan. Wyrobić nawyk doceniania tego, co macie i skupiania się na tym, co zależy od was, zamiast frustrować się czymś, na w ogóle nie macie wpływu. Czyli w szczególności na to co zrobią, pomyślą i powiedzą inni.

Co chciałbym żebyście zrobili? Oczywiście podesłali ten tekst wszystkim, którym może się przydać. Ale głównie interesują mnie wasze komentarze na temat:

  • Waszych wrażeń z zastosowania w/w technik.
  • Waszych własnych sposobów na radzenie sobie z dołem oraz na długoterminową higienę psychiczną.
  • Propozycji (o czym już wspomniałem w treści) polskich podcastów dobrych na „pozytywne oderwanie”.
  • Propozycji na temat uzupełnienia lub rozwinięcia tego tekstu (na pewno się pojawią).

A co chciałbym, żebyście poczuli? Że nie tylko wy macie swoje górki i dołki. Że to zupełnie zdrowe i normalne, choć kolorowy świat Instagrama sugeruje nam czasem inaczej. A także to, że przy odrobinie wysiłku i dobrej woli można dać sobie z nimi radę!

Epilog: case study

Zapewne domyślacie się, że większość podanych w tekście przykładów i sytuacji jest prawdziwa. Czego możecie się nie domyślać to fakt, że większość z nich miała miejsce w trakcie powstawania tego tekstu: piecyk, PKP, Współpracownik oraz Klient. Lubię, kiedy życie podrzuca najlepsze przykłady.

Ale tego, co nastąpiło, kiedy pisałem zakończenie się nie spodziewałem. Wybiegając do sklepu po awokado pierwszy raz w swoim trzydziestopięcioletnim życiu zatrzasnąłem klucze!

zatrzasniete_drzwi

Takie właśnie sytuacje są doskonałym poligonem do szlifowania umiejętności radzenia sobie z życiowymi przeciwnościami. Była panika i złość, ale udało się je opanować (zacząłem od kilku głębokich wdechów). Straciłem pół dnia i sześćset złotych, ale za to (efekt poszukiwania dobrych stron):

  • Odbyłem przymusowy, ale miły wiosenny spacer i to bez słuchania muzyki (słuchawki zostały w domu). Dobrze zrobiło mi to na głowę, a pewnie bym się na coś takiego tego dnia nie zdecydował.
  • Miałem szczęście – spacer umożliwiła mi dobra pogoda i fakt, że byłem w miarę ciepło ubrany – co nie zawsze jest regułą przy szybkim wyskakiwaniu do sklepu.
  • Pogotowie ślusarskie zadziałało o wiele szybciej i sprawniej, niż się spodziewałem.
  • Zyskałem dobry epilog dla tego tekstu!

I tak, przeszło mi przez myśl, że owe sześćset złotych mógłbym jednak spożytkować inaczej, ale co się stało, to się nie odstanie. Jedyne, co mogę zrobić to zalepić dziurkę w nowym zamku, aby uniknąć powtórki z rozrywki i nauczyć się śmiać z całego wydarzenia. To jedyna droga.

The post Jak radzę sobie z dołem, złym humorem i zniechęceniem? first appeared on antifragile.pl.]]>
SMS w drodze z pierwszej randki https://antifragile.pl/2018/02/skad-biora-sie-asapy/ Sun, 11 Feb 2018 08:49:28 +0000 https://antifragile.pl/?p=7478 Czyli skąd biorą się ASAP-y, względnie: jak można w imię bezsensownego „bohaterstwa” całkowicie zdezorganizować pracę sobie i innym.

The post SMS w drodze z pierwszej randki first appeared on antifragile.pl.]]>
Czyli skąd biorą się ASAP-y, względnie: jak można w imię bezsensownego „bohaterstwa” całkowicie zdezorganizować pracę sobie i innym.

Wasz boss rozmawia z kimś, kogo bardzo chce uszczęśliwić – swoim własnym przełożonym, partnerem, klientem. W toku rozmowy stwierdza, że pomogłoby niezmiernie, gdyby mógł dostarczyć im pilnie jakąś dodatkową dokumentację, raport, prototyp, czy roboczą wersję projektu kampanii. Bez zastanowienia i jakichkolwiek konsultacji pada deklaracja „będzie za trzy dni”, wy zaś o wszystkim dowiadujecie się z enigmatycznego maila donoszącego o nowym, überpriorytetowym zadaniu.

Na pewno wiesz o czym mówię.

Co dalej? Przez dwa dni borykacie się z doprecyzowaniem polecenia, a kolejne trzy usiłujecie sklecić to coś z dostępnych komponentów i zdawkowych informacji. Równocześnie staracie się nie zawalić totalnie całej bieżącej pracy. Rezultat? Pilne zadanie i tak zostaje dostarczone po terminie, a smród w postaci chaosu i opóźnień ciągnie się jeszcze przez dobrych kilka tygodni.

Zrozumieć szefa

To nie jest tak, że szef jest głupi i nieodpowiedzialny. Zresztą – spójrzmy prawdzie w oczy (i do tego właściwie zmierza ten tekst) – nawet jeśli nie zarządzasz projektem, najpewniej też masz już za sobą podobne przewinienia. My, ludzie tak już po prostu mamy. W sytuacji rozmowy z kimś, kogo chcesz uszczęśliwić, zwyczajnie kusi by się wykazać, być czempionem, superwydajnym profesjonalistą. Kusi tak, jak spożycie kolejnej kostki z leżącej przed tobą tabliczki czekolady.

Co robić? Zacząć od uświadomienia sobie dwóch rzeczy.

Zabijasz tak motywacjĘ INNYCH

W przypadku każdego pilnego zadania na wczoraj warto zacząć od sprecyzowania, co jest tak naprawdę potrzebne i – przede wszystkim – czy jest potrzebne na pewno. Najgorsze bowiem co można zrobić, to dezorganizując pracę zespołu, nadludzkim wysiłkiem i sobie tylko znanym sposobem dostarczyć coś, czego odbiorca tak naprawdę wcale nie chce, nie potrzebuje i wcale się tego nie domagał. Zespół szybko się zorientuje i na skutki nie będzie trzeba długo czekać.

Jeśli zaczniesz regularnie wbiegać do pokoju i wymachując rękami oświadczać, że „trzeba coś pilnie dostarczyć”, to poza tym, że obrobią ci tyłek w firmowej kuchni, zaczną też stopniowo coraz bardziej twoje ASAPy olewać. Jest chyba nawet taka bajka o chłopcu, co dla zabawy podnosił fałszywy alarm o atakującym wilku. Podnosił tyle razy, że kiedy przyszła prawdziwa potrzeba, wilk go zjadł, bo wszyscy gładko i równo jego wołania o pomoc olali.

A co jeśli wilk jest prawdziwy, jeśli zadanie faktycznie jest pilne i ma sens? Wtedy zadaj sobie dwa pytania:

Na kogo spadnie główny ciężar jego wykonania?

Oraz:

Jak ostatnio czułem się, kiedy ktoś za moimi plecami czegoś naobiecywał, a potem zrzucił wykonanie na mnie?

Myślę, że nie potrzeba dodawać nic więcej, ale aby było jasne podpowiem. Magicznym słowem jest tutaj: skonsultuj.

Często jednak argumentem za realizacją ASAP-a jest to, że po prostu musimy wypaść dobrze przed kimś ważnym. Za wszelką cenę. Tym supermenom openspejsów spieszę złamać serce i poinformować, że w 9 przypadkach na 10 efekt takich działań jest odwrotny do zamierzonego. Jest jak…

SMS w drodze z pierwszej randki!

No bo co może pomyśleć sobie twój szef, kiedy ad hoc obiecasz mu coś „na jutro”? Na przykład, że twój zespół nie ma nic do roboty i stąd taki krótki termin wykonania zadania. Albo, że obiecujesz coś, o czym nie wiesz czy może zostać dostarczone (brak konsultacji) – czyli jesteś nieodpowiedzialny. Względnie, że (skoro znasz na pamięć zadania, priorytety i terminy zadań całego zespołu) mikrozarządzasz ludźmi, czyli jesteś kiepskim menedżerem i skupiasz nie na tym co trzeba. Nie wspominając już, że ów ASAP najczęściej i tak dochodzi po terminie i w średniej jakości, co dodatkowo nie świadczy dobrze o twoich kompetencjach.

A klient? Cóż, z klientem to jest trochę tak, jakbyś zaraz po zakończeniu pierwszej randki, jeszcze w drodze do domu, wysyłał SMS-a z propozycją ośmiu kolejnych terminów spotkania. Pomyśli, że jesteście zdesperowani.

Podsumowując: Underpromise & overdeliver

Obiecaj mniej, a dostarcz więcej. Najlepiej wygraweruj i zawieś nad biurkiem tę dewizę.

W jej praktycznym zastosowaniu najcięższy jest pierwszy krok – powstrzymać się przed naobiecywaniem złotych gór. Bardzo pomaga sama świadomość problemu, ale to mam nadzieję mamy już za sobą. Teraz zostaje tylko konsekwentnie ćwiczyć gryzienie się w język. Tak więc następnym razem, gdy staniesz przed pokusą naobiecywania, weź głęboki oddech i:

  • Doprecyzuj czy ta osoba naprawdę tego potrzebuje (i jak bardzo – czy warto opóźniać z tego powodu dostarczenie innych zadań). Ustal co tak naprawdę jest potrzebne i czy na pewno wszystko dobrze rozumiesz. Pomyśl, czy nie masz czegoś wystarczająco dobrego (good enough) dostępnego od ręki.
  • Na zakończenie rozmowy uśmiechnij się i powiedz, że skonsultujesz sprawę (a jeśli dotyczy to zadania, które wykonasz samodzielnie – że przemyślisz) i termin realizacji podasz w ciągu 24 godzin.
  • Konsultując wrzutkę z zespołem nie popełniaj klasycznej menedżerskiej zbrodni narzucania prognoz. Przedstaw problem, a potem zamknij buzię i słuchaj. Żadnego “to wam powinno zająć ze 2 dni, no nie?”.

W ramach zadania domowego – zacznij obserwować ludzi na biznesowych spotkaniach. Dostrzeżesz jak sami, nieświadomie i bezwiednie wkopują się w bagno. Jeśli ich lubisz – podrzuć im ten tekst, jednak pamiętaj: nie napisałem go, abyś ze złośliwą radością i satysfakcją stwierdził, że widzisz takie zachowanie u tego, czy tamtej.

Napisałem go przede wszystkim, abyś takie zachowania dostrzegł i wyeliminował u siebie.

The post SMS w drodze z pierwszej randki first appeared on antifragile.pl.]]>