Tak więc, po dzisiejszym dniu, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić: mieszkamy w getcie. Na dodatek (określenie „wisienka na torcie” chyba nie jest tutaj na miejscu) wyczytałem radośnie, że Nowy Orlean jest w ścisłej, wyśrubowanej czołówce, jeśli chodzi o statystyki morderstw w USA. Współlokator Alex pocieszył nas, że jesteśmy biali i do tego jeszcze innostrańcy – nie powinni więc nas tu ruszyć. Lokalsi nie lubią kłopotów, a naszą śmiercią tutejsza policja mogła by się akurat (dla odmiany) zainteresować. Ale po kolei.
Przez południe USA, czyli fast-foody, sklepy z bronią, pancernik, dziwny akcent i suszona wołowina
Życia w drodze dzień drugi. Późna pobudka, szybkie śniadanie i ruszamy w dalszą drogę.
Kennedy Space Center, przylądek Canaveral
Już jako dzieciak z wypiekami na twarzy studiowałem wszystko, co wpadło mi w ręce i miało coś wspólnego z lotami kosmicznymi. Od popularno-naukowych opracowań, po „Opowieści o pilocie Pirxie” Lema. Dojrzewanie i mijające lata nie osłabiły specjalnie tej pasji – regularnie sięgam po nowe materiały, szczególnie na temat pionierskich lat podróży kosmicznych. Nie będzie więc przesadą, jeśli napisze, że wizyta w KSC śniła mi się od dawna. Atrakcji jest tam na kilka dni zwiedzania, nam jednak musiało wystarczyć pięć godzin w morderczym tempie.
Bliskie spotkania z patrolem szeryfa
Po nocnym suszeniu rzeczy wstajemy bladym świtem. Zostawiamy – już tradycyjnie – klucz pod wycieraczką i ruszamy w naszą pierwszą dłuższą podróż samochodem w USA. Musimy być w południe w Kennedy Space Center, mamy więc w krótkim czasie do pokonania 350 kilometrów. I nie domyślamy się nawet co czeka nas na końcu naszej dzisiejszej drogi…