Lewa, lewa, raz, dwa, lewa. Chryste, znów te strome, śliskie korzenie, a przed nimi bagno. Woda skończyła się godzinę temu. Przede mną jeszcze (chyba) kilometr, czyli nawet godzina marszu. Teraz rozumiem tych wszystkich odkrywców. Znowu okazuje się, jak bardzo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dość rozważań, bo ucieknie mi ostatnia łódź na stały ląd!
Czterdzieści metrów pod poziomem morza
Dekadę temu, gdy parałem się dzierganiem rozmaitych serwisów internetowych, spędziłem dwa letnie miesiące wydzielając z siebie sporą stronę… matrymonialną. Zainkasowawszy niebagatelną, jak na ówczesne warunki, kwotę dwóch tysięcy złotych polskich postanowiłem – zupełnie jak nie ja – zaszaleć.
Tai Pan, Dim Sum, Mong Kok
Hong Kong… Za szczeniaka namiętnie oglądałem na wideo filmy karate z “Krawym sportem” na czele i zaczytywałem w Krucjacie Bourne’a (wiecie, że film ma niewiele wspólnego z książką?), a przed samym wyjazdem dla zaostrzenia apetytu sięgnąłem po Tai Pana. Osiedlając się więc na całe cztery dni nad Zatoką Wiktorii spełniłem jedno ze swoich marzeń, a przy okazji – ku swemu zaskoczeniu, znów nauczyłem o sobie czegoś nowego.
Azjatycka jazda próbna
Pisałem bloga w wielu ciekawych miejscach, ale tym razem przebiłem samego siebie. Zmęczony po całodniowej penetracji wyspy Hong Kong, siedzę właśnie na promenadzie Tim Sha Tsui od strony Kowloon, a przed sobą mam Zatokę Wiktorii z dumnie wyprężoną linią wieżowców. Czas na opowieść o moim prywatnym skoku na główkę. Bez badania głębokości basenu.