Jesteśmy w Miami! Gorąco, parno i bez klimy ani rusz.
Wczorajszy przylot i wynajęcie samochodu obyło się (mimo stresu) bez większych problemów. Po kilkunastu minutach formalności mknęliśmy białym Fordem Focusem w kierunku Miami Beach.
W drodze nieco zbiły nas z tropu krzyczące co chwilę o płatnych pasach ekspresowych tablice. Jestem jednak pewny, że na żaden nie wjechaliśmy, a jeśli wiemy to dowiemy się wkrótce w postaci minus-studolarowej niespodzianki. Gorsza zaskoczenie czekało nas przy próbie zaparkowania wozu. W całym Miami Beach nie ma żadnego darmowego parkingu. Najtańsze, co znaleźliśmy, to 1.75 USD za godzinę liczone od 9 rano do 3 w nocy. Mimo to nie żałujemy, samochód bardzo się nam tu przydał, a nauczka na przyszłość też już jest…
Przybycie na Florydę uczciliśmy spacerem po pobliskim Ocean Drive, który w sobotni wieczór jest jedną wielką imprezą. Dotychczas sądziłem, że jako Polaka nie zaskoczy mnie stopień „wysuczania” się dziewczyn na imprezę, w Miami przekonałem się, że poprzeczka jest o wiele, wiele wyżej.
Z imprezy nie skorzystaliśmy, ale Bart namówił mnie na wizytę w losowo wybranej restauracji. Po krótkim namyśle zdecydowaliśmy się zaszaleć i zamówiliśmy klasyczną kombinację surf and turf, czyli homara i stek. a do tego gigantyczne mrożone margarity. Na pytanie „jak mam jeść homara” kelner odparł „normalnie”. Ostatecznie na gigantyczną krewetę przyjęliśmy strategię: “wygrzebać co się da widelcem i rękoma, a resztę pognieść szczypcami, a następnie kontynuować wygrzebywanie”. Grejt saksess.