Każde wakacje są doskonałą okazją do poszerzenia swoich kulinarnych horyzontów. Tym razem przechodzę jednak samego siebie i już kilka razy zastanawiałem się kiedy dostanie niestrawności. Ech, to życie na krawędzi.
Już w Dusseldorfie, poza opiewaną już Dynią i Libańczykiem zajęliśmy się z Derekiem moim ulubionym sportem, czyli testowaniem miło wyglądających kawiarni.
Wisienką na torcie było jednak nigirizushi w zaprzyjaźnionej restauracji. Wszystko w ramach poznawania klimatu Dusseldorfu – miasta z największą japońską mniejszością w Niemczech. W pakiecie zamawianie potraw po japońsku, wspomnienia z wakacji na dalekim wschodzie i całkiem sporo nowych informacji na temat japońskiej kuchni.
Podejrzewam, że w większości polskich miast można znaleźć już świąteczne jarmarki. Omijam z daleka, gdy tylko się da – co akurat w Krakowie jest dość ciężkie. Z tego, co zaobserwowałem są one u nas nastawione najwyżej w części na jedzenie, reszta to ozdoby i inne „artystyczne rękodzieło”. W większych niemieckich miastach znajdziecie nawet kilka Weinnachtmarkt, w dodatku większych i nastawionych przede wszystkim na serwowanie najprzeróżniejszych rodzajów jedzenia.
Zanim się człowiek połapie, już bierze udział w orgii obżarstwa. Zaczęło się w Dusseldorfie od tradycyjnych, regionalnych (tak mnie złapać najłatwiej – powiedz, że coś jest lokalną tradycją a od razu tego spróbuję) reibekuchen z musem jabłkowym.
W Berlinie na jarmark natrafialiśmy na każdym kroku, skończyło się na białej kiełbasie regionalnej, pączkach i pieczonych kasztanach, których nigdy wcześniej nie próbowałem, a zawsze miałem ochotę dowiedzieć się jak smakują. Suche, zapychające – nic szczególnego.
Kontynuwałem naturalnie testowanie kawiarni. Niestety lokalna sieciówka Balzac Kafe nie otrzymuje znaku jakości Igora. Cynamonowo-jabłkowa latte za 4,5€ składała się z lekkopółśredniej latte i sztucznego syropu. Za taką kasę spodziewałem się raczej odrobiny musu jabłkowego i prawdziwego cynamonu. Można za to było poczytać Goethego w oryginale.
Poza sezonowymi atrakcjami, zaliczyłem całorocznie-tradycyjną Currywurst w odjechanym lokalnym barze koło stacji Friedrichstrasse. Berliński must-eat okazał się – bo w sumie czego tu niby miałem się spodziewać – parówką z keczupem, tyle, że obsypaną curry. Zdecydowanie nie ma się na co napalać.
Była też wizyta w pubowej dzielnicy Kreuzberg. Miło, klimatycznie, ale jeśli macie bliżej krakowski Kazimierz, lub warszawską Pragę – znajdziecie tam dokładnie to samo.
Meandrując, klucząc i wymądrzając się docieram do wielkiego finału tej przypowieści. Wspólnie z Michałem ustaliliśmy, że wizyta w etopiskiej knajpie będzie alternatywnym ukoronowaniem alternatywnych wakacji. Kilka rodzajów baraniny, wołowiny i duszonych warzyw w kompletnie niespotykanych smakach z dodatkiem tradycyjnego, kwaśnego naleśniko-placka indżera. Całość oczywiście spożywana rękoma i w ramach bonusu udawanie, że rozumiemy co mówi do nas po niemiecku uroczy kelner. Posiłek roku!
Nawet w domu u Michała i Beaty nie jestem wolny od pokus. Ze znajdującej się teraz za moimi plecami kuchni cały czas czuję zew pysznej kawy i czającego się w lodówce niebiańskiego marchewkowca.
Wracam do Polski ratować swój 8-pak!
p.s. adresy wszystkich miejsc dostępne on demand.
p.p.s. wpis sponsorowany przez Jagermeister, w sam raz na zimowe wycieczki po Berlinie