Bartek wylądował w niecałą godzinę po mnie, przejazd SkyTrain na terminal AmTrak, a następnie pociągiem na New York Penn Station nie był specjalnym wyzwaniem. Z jednej strony podniecenie – to w końcu “juesendej”, z drugiej pierwsze zaskoczenie związane z wszechobecną prowizorką, brudem i… brakiem nowoczesnych rozwiązań, do których przywykliśmy w Europie (vide pani na peronie wrzeszcząca komunikat o zmianie peronu, zamiast megafonu albo tablicy świetlnej).
Na Penn Station przesiadka w metro, a wcześniej zakup biletu. Automat kilka razy “nie widzi” karty Bartka, po czym w ramach autoryzacji pyta go o… kod pocztowy.
Super, mamy MetroCardy, schodzimy na perony. Naszym oczom (a jesteśmy na stacji w środku Manhattanu!) ukazuje się obraz nędzy i rozpaczy. Brud, smród i łuszcząca się farba. W samym pociągu jest niewiele lepiej, tu i ówdzie walają się śmieci, współpasażerowie też nie wyglądają zachęcająco. Najgorszy jest jednak brak jakiejkolwiek elektronicznej tablicy z kolejnymi przystankami, której zdecydowanie się spodziewałem. W ramach zapowiedzi stacji obsługa bełkocze coś przez głośnik, wyłapać coś z tego udaje się z rzadka.
Dzięki mojej rozpisce docieramy jednak bez przygód – jeśli nie liczyć wspomnianego wyżej szoku – do stacji Flushing Avenue. Pełni obaw (widzieliście wpis ze zdjęciem budynku na google maps) i nadziei (nie będzie pewnie tak źle) wychodzimy schodami na górę. Naszym oczom ukazuje się getto, jak z kuriera wycięte. W dodatku im dalej idziemy, tym jest gorzej.
W końcu zapala się iskierka nadziei, pomyliłem kierunku i powinniśmy bili pójść w przeciwnym. Niby lepiej, ale walające się wszędzie po ulicy śmieci nie nastrajają optymistycznie, a surrealistyczne wrażenie nadają całości scenerii napotykani co chwile ortodoksyjni Żydzi. Mózg, po 24 godzinach działania non-stop, też nie bardzo chce już współpracować. Pod czaszką pali się tylko pulsujący napis:
Gdzie my, do cholery, jesteśmy?
Docieramy na miejsce, budynek poznałem od razu. Zainstalowany domofon z jednym przyciskiem, po naciśnięciu oczywiście nikt nie odpowiada. Super. Przecież Wysłaliśmy Michaelowi SMSy z wiadomością o naszym opóźnieniu. Fakt, że nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi.
O, drzwi są otwarte, spróbójmy więc wejść do środka. Wnętrze wygląda, jak z filmów kryminalnych o policjantach z Bronxu. Odnajdujemy klatkę schodową. Na każdym piętrze znajdują się jedne drzwi, które wyglądają jak skrzyżowanie drzwi do sejfu, chłodni i windy towarowej.
Wchodzimy na samą górę, na żadnych nie ma napisanego żadnego numeru (szukamy 4F), zero dzwonka, czegokolwiek, w dodatku gustowne kartki na owych drzwiach ostrzegają przed wchodzeniem do pustego szybu windy. WTF!?! Wracamy na dół, po minie Barta widzę, że nie jest dobrze. Proszę go więc, by został pod bramą, a sam idę na rekonesans, od drugiej strony budynku.
I tak, oczywiście, że próbowaliśmy dzwonić na podany numer kontaktowy. Tylko po to, aby dowiedzieć się, że został wyłączony.
Podczas zwiadu dostrzegam światło na trzecim piętrze, wracam do budynku i bez zastanowienia kieruję się na to piętro z mocnym postanowieniem napierdzielania w drzwi tak długo, aż mi ktoś otworzy. Grejt saksess.
Drzwi otwiera Kevin, oświadczając, że zaczynali się już martwić gdzie jesteśmy. Domofon działa, i gdy dzwoniliśmy, to… wyglądali oknem, ale nikogo nie widzieli. A telefon zabrał w podróż po Europie ich kolega i zapomniał ich powiadomić. Opadają mi ręce, ale uśmiecham się tylko szeroko. Są mili i sympatyczni, a ja promienieje szczęściem, że jednak wszystko skończyło się dobrze.
Pozostaje tylko wysłać znak życia do rodziny oraz strzelić krótki wpis. Zasypiamy w ciągu 30 sekund.