Gdy przyjeżdżam w nowe miejsce, zawsze najbardziej interesuje mnie życie prawdziwych, przeciętnych tubylców. Gdzie indziej w Nowym Jorku mógłbym podpatrzyć je lepiej niż na Brooklynie, najludniejszym spośród wszystkich pięciu borroughs, zwanym sypialnią Manhattanu.
Pierwszy punkt programu to Greenpoint. Na własne oczy postanawiam przekonać się, jak wygląda ta słynna polska dzielnica, w której podobno można przeżyć całe lata, nie potrzebując znać ani słowa po angielsku.
Faktycznie! Co chwilę napotykam polskie sklepy i punkty usługowe. Zajrzałem do jednego, stanąłem oko w oko ze sprzedawczynią i po chwili ciszy i mierzenia się wzrokiem wypaliłem:
Dzień dobry, czy dostanę napój energetyczny?
Najwyraźniej nie wyglądam na Polaka, pani więc chwilę zajęło dojście do siebie i wydukanie, że u nich nie, ale w sklepie naprzeciwko na pewno. Pani, podobnie jak większość ludzi mijanych na ulicy posługiwała się czystą, ładną polszczyzną. Absolutnie żadnego akcentu w stylu Mariusza Mixa Kolanko.
Miłym zaskoczeniem (właściwie do końca nie wiem, czemu zakładałem nieco inaczej) jest to, że dzielnica jest bardzo schludna i przytulna. Dwupiętrowe zadbane domy, zielone i przede wszystkim czyste ulice. Nic, tylko wysłać mamę na emeryturę.
Czas kończyć macanie tabletu przerywane obserwowaniem wiewiórek w parku McCarran i udać się w kierunku Prospect Park.
(…)
Okazuje się, że przyszło mi zwiedzić jeszcze bliżej mi z nazwy nieznaną dzielnicę wzdłuż Nostrand Ave, jako że moje metro “G” z powodu jakiegoś wypadku nie jechało dalej. Na ulicy sami czarni i nieco slumsowo. Odważyłem się tylko na jedno zdjęcie.
W końcu jednak trochę piechotą, a trochę czteroprzystankową, jeżdżącą tam i z powrotem po tym samym torze linią “S” dostałem się do Prospect Park. Czemu akurat tam? Wychowała się tam osoba, dzięki której moje dzieciństwo było o wiele ciekawsze, a która już niestety nie żyje. Nie mogła mnie więc oprowadzić po tej okolicy sama.
Park ładny, ale zaniedbany, co nie przeszkadza mu mieć, podobnie jak w Central Parku, dedykowanych ulic biegaczy i rowerzystów z zainstalowaną sygnalizacją świetlną. Sąsiedztwo przyjazne i spokojne, wreszcie ujrzałem pierwsze amerykańskie osiedle domków jednorodzinnych! Zjadłem tez coś w prawdziwie lokalnej knajpie. A było to tak…
Największy wróg turysty? Pęcherz moczowy! Zaczęło się jeszcze w czasie przechadzki wzdłuż Nostrand Ave. Początkowo z nadzieją myślałem o Prospect Parku, jednak mój zapał ostudził nieco widok “Park police”, stwierdziłem, że nie chcę przeżywać kolejnych przygód z siłami porządkowymi. Pozostawało iść dalej w kierunku Redwood Cemetery i obmyślać “plan b”. Jako, że nie było na horyzoncie żadnego budynku publicznego, wybór padł na gastronomię. W ten sposób trafiłem do Thai Tony’s i zjadłem bardzo dobry czarny makaron z wołowiną, jedyne 14 USD z podatkiem i napiwkiem! I faktycznie – w USA zwyczajowo każdy dostaje do posiłków za darmo wodę z nieograniczoną dolewką.
Posilony obrałem kierunek na Most Brooklyński – robi wrażenie. Byłoby odrobinę lepiej, gdyby nie było na nim aż takich tłumów. Zdaje się, że wszyscy piesi to turyści a biegacze i rowerzyści to nowojorczycy.
Po przejściu mostu popełniłem strategiczny błąd – będąc w okolicach Wall Street usiłowałem się stamtąd wydostać metrem w godzinach szczytu. Za to gratis otrzymałem prawdziwie nowojorskie przeżycie.
Zwieńczeniem dnia były zakupy w Trader Joe’s (lokalna wersja Almy) przy szóstej alei, gdzie w moim koszyku znalazł się dość oryginalny zestaw składający się na nowojorskie bajgle, organiczne banany, miks sałat oraz odżywkę białkową. Pan przy kasie nie mrugnął nawet okiem, a na nareszcie mam zapas białka!