Poranne rytuały ani sojowa latte nie wystarczą i czasami po prostu trzeba wziąć się do pracy. Tylko jak się do tego zmusić?
Remont mieszkania i wszystkie związane z tym radości. Zimowa ciemność i niekorzystny biomet. Uporczywe ataki bólu w stawie biodrowym oraz inne atrakcje zdrowotne. Wszystko to przez ostatnich kilka tygodni stanowiło znakomity podkład pod przemyślenia na temat motywacji, samodyscypliny i konsekwencji.
Przemyślenia o tyle na czasie, że w zagranicznych mediach społecznościowych w najlepsze trwa szał na analizę i kopiowanie codziennych zachowań osób odnoszących sukcesy w biznesie i sporcie. Mania, której wyrazem jest m.in. najnowsza książka Tima Ferrisa – Tools of Titans – Narzędzia Tytanów, a w domyśle:
Rób to, co oni, a też zostaniesz 'tytanem’.
I właśnie w związku z owym szałem, nim przejdę do zdradzenia własnych technik automotywacyjnych, czuję się w obowiązku wydzielić urbi et orbi pewien komunikat:
Przykro mi, ale z tymi zachowaniami, których powielenie ma gwarantować życiowy sukces to nie do końca jest tak, jak próbują wam wmówić. To nie oddychanie w rytm faz księżyca, ani bezglutenowa kasza gryczana są głównym motorem (ewentualnego) sukcesu. Niestety wciąż najważniejsza jest mądra, solidna i konsekwentna praca.
Reszta to tylko dodatki. Miłe usprawnienia, które być może zwiększą twoją motywację lub efektywność o kilkanaście procent. Fakt, zawsze coś. Tylko, że kilkanaście procent z niczego, nadal pozostaje okrągłym jak Ryszard Kalisz zerem.
Nie, abym miał coś do ekologicznych orzeszków, albo porannych rytuałów – sam każdy dzień zaczynam od lodowatego prysznica. Za dużo jednak spotykam osób, które złapały się na pewną kreowaną konsekwentnie ułudę.
Złapani na mit freelancera.
Tworzony w mainstreamowych mediach i potęgowany przez Facebooka, Instagram i blogi. Nie uświadczysz tam zdjęcia śniadania przypominającego to, które spożywam przez większość poranków. Kiedy nie mam czasu na symetryczne układanie malinek, orzeszków oraz polerowanie stołu i wygładzanie powierzchni mojej owsianki i w związku z tym przypomina ona raczej psią kupę, niż potencjalną gwiazdę Instagrama. Nie przypominam sobie też bym widział u kogoś selfie z wyrazem twarzy zbliżonym do tego, jaki mam, gdy klient nagle przestaje odbierać moje telefony, albo spóźnia się trzy tygodnie z zapłatą faktury.
Nie.
Pełno tam świecących nowością i nieskalanych treningiem kreacji sportowych, mądrych cytatów oraz niezliczonych zdjęć kawy na drewnianych stołach. I tysiące ludzi, z których wielu poznaję na rozmaitych meetupach i konferencjach, łapie się na ten mit jak ćma na świeczkę z IKEI. Nawet jeśli trafią od czasu do czasu na kogoś takiego, jak mówiący wprost o konieczności ciężkiej pracy Michał Sadowski, kiwają głową, a potem przechodzą do kolejnego artykułu z najnowszą gwarantowaną receptą na odkrycie samego siebie i życiowy sukces.
Medytują, jedzą glony oraz bezglutenowe kaszki, kupują specjalny organizer sygnowany przez Panią Swojego Czasu, przytulają drzewa i pijąc bulletproof coffee słuchają zagranicznych podcastów. Zachowują w tym naprawdę godną podziwu konsekwencję, której niestety nie starcza im na jedno, najważniejsze.
Na pracę.
Pracę, za którą zabranie się – o czym pisałem w relacji z Wolves Summit – może nawet wymagać czasem kontrolowanego samogwałtu.
I właśnie dzisiaj, wraz ze spóźnionymi noworocznymi życzeniami, przedstawiam kilka autorskich sposobów na to by pokonać niemoc oraz lenistwo. Takich, które w krytycznych chwilach pozwalają mi opanować chęć uruchomienia Diablo III i zamiast tego zrealizować coś konstruktywnego.
Igora sposoby na konstruktywny samogwałt.
- Czasami, na przykład stając twarzą w twarz z poremontowym pobojowiskiem, albo długą na 27 pozycji listą spraw do zrobienia, jesteśmy przytłoczeni ilością czekających na nas zadań. Za co się złapać? Co jeśli załatwię coś nieistotnego, a w tym czasie umknie mi coś naprawdę pilnego? Zignoruj te obawy! Zaciśnij zęby i weź się za cokolwiek. Za pierwszą rzecz jaka nawinie ci się pod rękę. A potem za kolejną i jeszcze jedną. To, że w ogóle coś udało się zrealizować powinno pomóc w podniesieniu motywacji, a jak dobrze pójdzie to i priorytety w trakcie roboty ustalą się same.
- Jedyny wyjątek od powyższej reguły to przypadek, kiedy wysiłek zużyty na tę pierwszą z brzegu rzecz szybko poszedłby na marne. Na przykład, trzymając się już mojej analogii, nie zaczynaj sprzątania pobojowiska od dokładnego mycia podłogi, którą za chwilę zadepczesz ty, lub przychodzący na poprawki panowie robotnicy. Nie ma nic bardziej zabójczego dla motywacji niż wysiłek, który bardzo szybko idzie na marne.
- Z pełnego zakresu projektu wybierz zadanie, którego wykonywanie, albo efekt szczególnie cię cieszą. Nie musi to być nic mającego wiekopomny efekt. Wcale nie. Po prostu ma cię bawić i dawać szanse na to, że przy okazji ruszysz też innymi, mniej powabnymi zadaniami. Na przykład biorąc się za przesypywanie przypraw do designerskich pojemników (co przy piętrzącym się pobojowisku może nie było chyba najpilniejszą potrzebą), wymyłem przy okazji z poremontowego pyłu wszystkie kuchenne szafki.
- Czasem z kolei warto postąpić całkowicie odwrotnie. Stosunkowo często staram się zacisnąć zęby i pierwszym, wykonanym jeszcze przed południem zadaniem, uczynić najtrudniejszą i najbardziej niewdzięczną rzecz, jaką powinienem zrealizować w danym momencie. Jeśli w kółko bym ją przesuwał – wisiała by nade mną i zatruwała życie niczym Miecz Damoklesa (i tak właśnie nazywam te zadania – 'damoklesy’), jeśli zaś wykonam ją i będę miał z głowy – ulga, satysfakcja i zadowolenie z siebie zapewniają mi dobry humor na resztę dnia i zwiększają prawdopodobieństwo, że do wieczora osiągnę jeszcze niejedno.
- Zamknij oczy i poświęć chwilę, by wyobrazić sobie sytuację po zakończeniu projektu, albo zadania, za które próbujesz się właśnie zabrać. Jak to będzie kiedy się już uda, co będziesz czuć? Nie, nie sugeruję wmawiania sobie, że jesteś zwycięzcą. Po prostu pomyśl po co to robisz, jak będzie, kiedy uda się to już zrealizować i staraj się trzymać ową wizję z tyłu głowy.
- Możesz użyć kofeiny, ale mądrze. Zacznij od zastanowienia się, czy w danej chwili to naprawdę jest coś, czego potrzebujesz i naprawdę ma szanse ci pomóc, a nie wyłącznie doskonała wymówka, by zrobić sobie chwilę przerwy. Kawa pomaga na: senność, napady głodu (który też bywa pretekstem by zamiast pracować zająć się jedzeniem) oraz na ogólne osłabienie i rozlazłość. Ma się jednak nijak do motywacji i na nie powiązane z powyższymi nic-mi-się-nie-chce pomoże jak umarłemu kadzidło. Jedyne co uzyskasz to trzęsące się od przedawkowania ręce i rozbiegane oczka, co może dodatkowo utrudnić skupienie się na pracy. Szczególnie umysłowej.
- A propos skupienia – odłóż gdzieś daleko smartfon i wyłącz wszystkie dźwiękowe powiadomienia o mailach, nowych wiadomościach i oczkach puszczonych na sympatia.pl.
- Skupieniu służy też grupowanie zadań podobnego rodzaju – siądź i odpisz na wszystkie maile, potem odkurz całe mieszkanie, a następnie siądź i wykonaj wszystkie telefony, które są do wykonania. Raz, że skakanie z kwiatka na kwiatek wprowadza w twojej głowie chaos, zamieszanie i zmniejsza efektywność wszystkich tych działań. A dwa – i to jest tu absolutnie kluczowy problem – do przeskoczenia do innego zdania mamy zwykle tendencję wtedy, gdy w bieżącym natrafiamy na jakiś problem. Nie wiesz co odpisać – a może poodkurzasz, worek przepełniony – to może zadzwonisz do babci z życzeniami i tak dalej. Działając w ten sposób bardzo szybko skończysz z kilkoma sprawami rozgrzebanymi i pozostawionymi w fazie, która jest dla ciebie najbardziej problematyczna i niekomfortowa. Ciekawe jak teraz zmusisz się, by do nich wrócić? Nie przeskakuj – zaciśnij zęby i kończ to, co zacząłeś.
- W naprawdę krytycznych przypadkach – idź poćwiczyć. To działa zawsze, w 100% i bez pudła. Krew płynie szybciej, wydzielają się hormony, a źrenice rozszerzają się i wpuszczają więcej światła. Podobnie działa zimny prysznic, ale chyba tylko ja jestem na tyle nienormalny, żeby polewać się regularnie lodowatą wodą. I tak, wiem, że myśl o wysiłku fizycznym wtedy, kiedy NIC ci się nie chce, może być dość kuriozalna, ale po nabraniu pewnej wprawy człowiek jest w stanie skutecznie przemówić do siebie w następujący sposób:
Dobrze wiesz, że jak już zaczniesz, to po 10 minutach ci się spodoba, a po wszystkim będziesz mieć taki zastrzyk energii, że bez problemu skończysz to, z czym babrasz się nieskutecznie od kilku godzin.
- Rada z cyklu oczywistych – wspomóż się muzyką, która pobudzi cię i zmotywuje. Nie tak oczywiste może być to, że często warto w tym zakresie chwile poeksperymentować i dobrać coś specjalnie pod dany nastrój i rodzaj zadania. U mnie czasem sprawdza się dobre techno, innym razem lepszy jest klasyczny rock, nowoczesny jazz, muzyka filmowa, albo Koncerty Brandenburskie Bacha. Jeśli potrzebujesz pobudzenia, a nigdy nie próbowałeś – koniecznie przetestuj jakąś składankę Epic Music.
- Podobnie jak z muzyką jest też z rodzajem zadań – czasem będziesz mieć większą wenę na pisanie maili, czasem na przyszywanie urwanych guzików, mycie podłogi, telefony sprzedażowe, pisanie CV, czytanie ambitnej książki albo myślenie nad poprawkami na swojej stronie. Jeśli to tylko możliwe – wykorzystaj ją. To, do czego w danej chwili masz dryg pójdzie ci 5 razy szybciej, a inne zadanie spokojnie poczeka. O ile oczywiście to czekanie nie trwa już 7 i pół roku.
- Teraz coś z cyklu wywołującego uśmieszek osób postronnych (o czym wspominałem tłumacząc dlaczego powtórnie zacząłem cenić kiepskie filmy): wyobraź sobie, że jesteś postacią, która do danego zadania podeszłaby ze spokojem, konsekwencją i skutecznością. Biorąc się do pisania jestem Martinem Edenem. W drodze na siłownie przeradzam się w Rocky’ego Balboa. Przy innych okazjach bywam też jak: Jasonem Bourne, Kevin Flynn, Ragnar, Darth Bane, albo (wersja dla wielbicieli żołnierzy wyklętych) Andrzej Kmicic.
- Idź do łazienki, spójrz w lustro i powiedz sobie w oczy, że to za co się teraz weźmiesz może nie jest łatwe, ale w ten sposób budujesz charakter. Że właśnie w ten sposób prowadzisz naprawdę intensywne życie i korzystasz z antykruchości. Z tym budowaniem charakteru to nie żaden wymysł – zobaczysz, że z czasem pewne rzeczy po prostu wchodzą w nawyk. Mimo, że całe studia przeleżałem na kanapie, dziś czuję się naprawdę dziwnie, jeśli danego dnia nie zrobię czegoś konstruktywnego.
- Stosuj time-boxing (konia z rzędem za dobre polskie tłumaczenie), czyli dzielenie dnia na segmenty. Jeśli masz przed sobą do zagospodarowania całą dobę, najprawdopodobniej większość przecieknie ci przez palce. Zapisz się na cross-fit na 12:00, a na 17.30 umów się z koleżanką na warzywny koktail. A potem postanów, że przed crossem skończysz trzy pierwsze rzeczy z listy zadań do realizacji, a przed koktailem dwie następne. W ten sposób zmniejszasz szanse, że ockniesz się o 19.47 czytając Wikipedię, albo spożywając osiemnasty tego dnia posiłek, mając wyłącznie rozgrzebane pierwsze zadanie z ambitnej, sześciopunktowej listy.
- Swoja drogą – długie listy spraw do załatwienia działają demotywująco. Zaplanuj codziennie dwa naprawdę ważne zadania i faktycznie je zrealizuj, zaś wieczorem zrelaksuj się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. To ma o wiele większą wartość niż upakowanie tam (przy najszczerszych chęciach) ośmiu rzeczy. Najczęściej kończy się to tym, że przez godzinę będziesz zastanawiać się za co się zabrać, a w końcu zrealizujesz jedną, średnioważną rzecz i spać będziesz kłaść się z przykrym uczuciem, że miniony dzień był kompletnie bezproduktywny.
- Wykorzystaj motywację zewnętrzną – obiecaj coś komuś na konkretny termin, umów się z kimś na wspólny trening, pisanie tekstów, albo czytanie rozwojowych książek. Głupio się wyłamać, kiedy inna osoba czeka na efekty, albo siedzi obok i jest skupiona na pracy. Najintensywniejsze treningi zawsze robiłem we dwójkę.
I tak, oczywiście, że od czasu do czasu warto też chwilę odsapnąć. Od czasu do czasu i w kontrolowany sposób.
U mnie sprawdza się 15-20 minut spędzone nad dłuższym, wartościowym tekstem na przykład u Michała Szafrańskiego, na Art of Manliness, czy u Marka Mansona. Siadasz i czytasz, bez rozpraszania i sprawdzania co chwilę poczty, albo Facebooka. Kończysz, patrzysz się przez minutę w okno, a potem powtarzając pod nosem „Jestem jak Batman, jestem jak Batman”, wracasz do pracy.
Powodzenia! Z czasem nabierzesz wprawy i też regularnie zapukają do ciebie sąsiedzi, bo dawno minęła północ, a ty wieszając nowe szafki, albo pisząc przy głośnym goa trance ofertę dla klienta, kompletnie straciłeś poczucie czasu. I pamiętaj – najpierw praca, a potem dopiero joga i spirulina.