Ground Zero, ostatnie z miejsc na mojej liście must-see. O miejscu i katastrofie pisać właściwie nie ma po co, bo wszystko na ten temat już napisano. Jeśli zaś chodzi o samo miejsce pamięci – nie pamiętam by jakikolwiek pomnik ku czci ofiar zrobił na mnie większe wrażenie. Wróć. 9/11 Memorial zrobił na mnie większe wrażenie, niż wszystkie pozostałe pomniki martyrologiczne, jakie kiedykolwiek widziałem.
Dwa „baseny” w miejscu, gdzie stały wieże starego WTC. W środku każdego z nich ciemna, zdawałoby się bezdenna czeluść. Trudno wyobrazić sobie lepszy sposób upamiętnienia ofiar. O sukcesie projektantów świadczyć może fakt, że większości odwiedzających z miejsca udziela się specyficzna atmosfera tego miejsca. Naturalnie, jak wszędzie widziałem też niunie wypinające pupę i pozujące do zdjęcia wykonywanego przez misia iPhonem.
Jako, że po opuszczeniu 9/11 Memorial było jeszcze relatywnie wcześnie, skierowałem się do metra i wykonałem akcję kamikaze – przejechałem w godzinach szczytu z dwiema przesiadkami 3/4 Manhattanu. Wszystko po to, by przeżyć największe rozczarowanie całej wizyty w NYC.
Tak wygląda budynek ONZ. Spodziewałem się monumentalnego wieżowca z wielkim placem i oryginalnym pomnikiem, a dostałem większy Poltegor (pozdrowienia dla Wrocławian) ze skrawkiem betonowego placyku i lasem łysych masztów flagowych. Nie było nawet kawałka publicznej ławki, żeby zjeść kanapki! Zdjęcie powyżej jest najbardziej korzystnym, jakie udało mi się zrobić. Do tego, po raz kolejny próbowałem znaleźć jakiś fajny pasaż, czy chociażby skrawek sensownego chodnika na nabrzeżu East River. Bezskutecznie, betonowa pustynia.
No i mam za swoje. Ludzie śmieją się z researchu, który zawsze robię i raz jeden pojechałem bez. Frustracje opuściły mnie dopiero na widok kolejnej porcji jedzenia prosto z MTV.