Jak sztuka odpuszczania pomaga przetrwać, a nawet cieszyć się imprezą, dla której określenie żenua mogłoby być niewystarczające.
Tegoroczne lato jest perfekcyjne: kąpałem się w morzu, pływałem w jeziorze, przeczytałem kilkanaście książek, przejechałem kilkaset kilometrów rowerem, byłem na grzybach, praktykowałem jogę na plaży, objadałem jagody prosto z krzaka, odwiedziłem wiejski festyn, jadłem domowe ciasto drożdżowe i takież ruskie pierogi maczane w zsiadłym mleku. Poznałem mnóstwo ciekawych ludzi i spróbowałem wielu nowych rzeczy. Brakowało tylko wizyty w górach. I tę udało się nadrobić kilka dni temu.
Dobrze było odwiedzić rodzinę oraz górskie szlaki, które wycierało się jeszcze będąc przyodzianym w kresz nastolatkiem.
Był tylko jeden zgrzyt. Niespodziewane zaproszenie na pewien wieczór kawalerski.
Bo ja nie-na-wi-dzę wieczorów kawalerskich.
Nie samej tradycji, ile sposobu, w jaki większość takowych jubli przebiega.
Nie rozumiem zapraszania striptizerek i wizyt w klubach go-go. Gdybym miał się żenić, to z kimś kogo kocham, świetnie się dogaduję, uzupełniam i – nie owijajmy w bawełnę – kto bardzo mi się podoba. A pójście przy takiej okazji na striptiz to sygnał w rodzaju:
Jako, że wkrótce będę MUSIAŁ dochować wierności żonie, chcę ostatni raz legalnie popatrzeć sobie na towary, które kręcą mnie bardziej.
Brr.
Podobne przemyślenia mam na temat: zachlewania się do nieprzytomności, ubierania wieśniackich koszulek i zgrywania kozaków na mieście. Mam nieco inną definicję dobrej zabawy i właśnie dlatego zaproszenie na kawalerski pozwoliłem sobie nazwać zgrzytem. Skazą na idyllicznym scenariuszu rodzinnego weekendu w górach.
Co odpowiedzieć na niechciane zaproszenie?
Wszyscy zainteresowani doskonale wiedzieli, że będę w tym czasie w miejscu, gdzie miała odbyć się impreza. Odpadła więc moja odwieczna, zbawienna wymówka “a wiesz, z Krakowa tak daleko”.
Co więc robić? Żałośnie się wykręcać? Wymyślać tłumaczenia, w które nikt nie uwierzy? A może… zastosować filozofię, która tyle już razy okazała się doskonałym remedium na trudne sytuacje: odpuścić, nie walczyć, poddać się i wyciągnąć z tego dla siebie coś pozytywnego. Jestem Zen, jestem wodą. Zrobię przyjemność zapraszającemu i jakoś przeżyję, a może i dodam do kolekcji nowe wrażenia.
No i przyznaję – nieśmiało zaświtała mi też myśl: „jeśli będzie się działo, będzie materiał na tekst”.
27 Sierpnia 2016 19:00
Zostaję podwieziony na miejsce kaźni. Jest jeszcze gorzej niż myślałem: domek dosłownie w środku niczego, a plan atrakcji to:
- 7 chłopa;
- trzy kilo Śląskiej;
- 10 zgrzewek Tyskiego;
- dwie wódki i jedna śliwowica,
- dwa bochenki białego chleba i margaryna Rama;
- głośnik bluetooth i Spotify.
Na szczęście chłopaki wydają się sympatyczne. Ale na tym i może jeszcze na braku striptizerek zalety się kończą. Sącząc spokojnie butelkę portera obserwuję imprezę, która polega tylko i wyłącznie na wlewaniu w siebie alkoholu i paleniu fajek. Na efekty nie trzeba czekać zbyt długo.
Najsampierw zamiera możliwość sensownej rozmowy, a niedługo później przychodzi pora na pierwszy poalkoholowy zgon. W końcu, kiedy kolejny z zawodników pada na polu chwały, uznaje że na mnie czas i ruszam przetestować jeden z tapczanów. Przetrwałem! I wcale nie było aż tak strasznie! Niestety moja ekstaza okazuje się przedwczesna.
Niedługo po tym, jak udało mi się zasnąć, kilku biesiadników o najtwardszych wątrobach postanowiło przenieść imprezę do wnętrza domku, gdzie praktykowało uniemożliwiające jakikolwiek sen darcie ryja. Kiedy zaś rykowisko się zakończyło i machos padli na swoje legowiska, chwilowa ulga szybko przerodziła się w rozpacz – rozpoczął się festiwal ogłuszającego chrapania. Intensywność była tak wielka, że nie zdziwiłbym się jeśli jakaś lokalna stacji sejsmograficzna zanotowała owej mikrowstrząsy.
W głowie narodził się szybki, zaimprowizowany plan: udusić jaśkiem, a potem udać głupiego. Tylko szkoda pościeli, więc może…
Zen.
Czy mogę coś na to poradzić?
Nie.
Czy wkręcanie się w pętle frustracji zmieni coś poza pogorszeniem nastroju?
Nie.
Czy mogę zrobić coś, by milej i konstruktywniej spędzić ten czas?
Hmm… Tak!
Wygrzebuję się z łóżka, odziewam ciepło i przygotowuję duży kubek parującej herbaty. Zabieram (co mnie podkusiło by ją ze sobą wziąć?) zakupioną w Londynie biografię Richarda Bransona i siadam na tarasie, gdzie świerszcze i inne nocne pohukiwania skutecznie zagłuszają piekielne odgłosy z wnętrza domku. Jestem zmęczony, ale frustracja i złość gdzieś zniknęły. Cieszę się nietypowym doświadczeniem – czytam, popijam herbatę, jest dobrze.
Gdzieś między czwartą a piątą od lektury odrywa mnie sygnał telefonu. Z zainteresowaniem odczytuję SMSy z nieznanego numeru.
Czyżby kolejna Kasia? Rozważań jednak nie kontynuuję, bo kiedy przypadkiem przenoszę wzrok na horyzont zostaję tak już na kolejne kilkadziesiąt minut. Chłonę w ciszy widok wyłaniającego się zza Karkonoszy słońca, powoli podnoszących się, zalegających w dolinach mgieł i rosy na trawie. Napawam się zapachem prawie-że-jesiennego, rześkiego poranka.
Bywa, że wątpię w to swoje Zen – że oderwane od rzeczywistości, że w pędzącym nieubłaganie świecie ciężko żyć tak na co dzień. A jednak da się. Potrzeba tylko trochę chęci i samoświadomości.
A czasem także dobrego, podwójnego espresso następnego ranka.