Plan był prosty – zero przygotowań. Po prostu zabrać swoje zapasy, sprzęt i spróbować dotrzeć jak najdalej od miasta.
Jeśli zajrzysz na listę polecanych przeze mnie blogów, może zastanowić cię znajdujące się przy jednej z pozycji wyznanie: “bo ja preppersem jestem”. A kim właściwie są ci preppersi? Dla pewności dodam, że wcale nie zrobiłem literówki i nie chodzi mi o fanów pewnego miłego dla ucha zespołu.
Termin pochodzi (a jakże) z angielskiego i gdyby spróbować go przetłumaczyć, wyszłoby coś w rodzaju “przygotowcy”. Przygotowcy, czyli przygotowani na wszelkie najgorsze ewentualności: katastrofę, klęskę żywiołową, wojnę. Wychodzą z założenia, że to nie kwestia tego, czy coś takiego w ogóle się wydarzy, a jedynie tego kiedy (“it is not IF but WHEN”). Bycie przygotowanym polega m.in. na nabywaniu rozmaitych umiejętności, gromadzeniu zapasów oraz – co każdego samca kręci najbardziej – rozmaitego survivalowego sprzętu.
Skąd wzięło się u mnie tak absurdalne dla niektórych (z moją babcią na czele) hobby? Z charakteru i… gry komputerowej. Najpierw o tym pierwszym.
Jestem typem defensywno-zachowawczym. Owszem próbuję, doświadczam, eksploruję i wyskakuję ze strefy komfortu, ale jednocześnie zawsze staram się mieć jakąś bezpieczną bazę i przystań. Oszczędności, umiejętności, dobre CV, własne mieszkanie i tak dalej. Jestem z tych, co nim podczas strategicznej rozgrywki wyprowadzą atak, sprawdzają najpierw stan swoich umocnień. W naturalny sposób przemawia więc do mnie idea bycia przygotowanym na niespodziewane trudności.
A gra? Trzy tytuły mojego życia to: Starcraft, z którego symbol zdobi moje plecy; Diablo II, przez które rzucała mnie pierwsza dziewczyna oraz Fallout, który nauczył mnie angielskiego, zaraził miłością do vintage oraz zasiał coś, co kilka lat później wykiełkowało właśnie preppersostwo. To zdaje się żaden zbieg okoliczności, bo z tego co mi wiadomo wielu preppersów, z prowadzącymi Domowy Survival na czele, też jest fanami Fallouta oraz szeroko pojętej post-apokalipsy.
Dlaczego wcześniej nie poruszałem tu takich tematów? Raz, że nie bardzo pasowały do poprzedniej formuły bloga, a dwa że to tylko jedno z wielu moich małych hobby. Jestem z tych umiarkowanych i stroniących od ekstremów i ekstremistów. W takim nurkowaniu najbardziej przeszkadzało mi wcale nie kończące się przedwcześnie powietrze w mojej butli, a rozbuchane ego i przesada „samców alfa” z baz nurkowych. Zwykle prześcigali się w głośnych (czy dziewczyny za barem słyszą wyraźnie?) deklaracjach, który z nich zszedł najdalej, najgłębiej, najniebezpieczniej. A ja po prostu chciałem oglądać sobie na dwunastu metrach kolorowe rybki. Tak samo jest i tutaj. Wszystko to dla mnie ma głęboki sens, ale jednocześnie nie drążę pod swoją kamienicą schronu i nie gromadzę zapasów żywności na pół roku naprzód. Mam na szafie jedzenia, wody i leków jedynie na tydzień.
Wracając jednak do relacji z mojej przygody. Historia, którą chcę dzisiaj opowiedzieć zaczyna się na wiosnę 2014, kiedy to zadałem sobie pewne zasadnicze pytanie.
Co będzie jak wejdą Rosjanie?
Może inaczej, bo tego co będzie, to łatwo można się domyślić. Prawidłowo postawione pytanie brzmi: jak i gdzie uciekać? Po przemyśleniu i przedyskutowaniu sprawy stwierdziłem: na południe. Wschód i północ odpadają, zostaje jeszcze zachód, ale po pierwsze daleko, a po drugie nasi aryjscy sąsiedzi raczej nie będą czekać na nas z otwartymi ramionami. Z kolei słowacka granica nie tak daleko, a dalej już Węgry i inne przyjemne kraje. To stwierdziwszy, nabyłem mapę południowej małopolski i dołożyłem ją do swojego przygotowanego naprędce (lepszy taki niż żaden) zestawu przetrwania, a na liście rzeczy do zrobienia zapisałem “przetestować wydostawanie się Krakowa”.
Na realizacje misji przeznaczyłem dość szczególny dzień: 16 czerwca 2016, moje 34te urodziny.
Stan wyjątkowy, czyli urodzinowa ewakuacja z Krakowa.
Plan był prosty – po prostu zabrać swoje zapasy, sprzęt i spróbować dotrzeć jak najdalej na południe od miasta.
Bez specjalnych przygotowań, zapraw, studiowań mapy. Jak w zwinnym zarządzaniu projektami – spróbować, a potem wyciągnąć wnioski, nauczyć się na błędach.
Plany oczywiście były przeambitne: dotrę do Rabki, no, może w najskromniejszym wypadku do Dobczyc. Życie szybko zweryfikowało te rojenia, a ja szczęśliwie zareagowałem prawidłowo: zamiast, jak mam w zwyczaju, odpowiedzieć stresem, zaciskaniem zębów i próbą realizacji wyssanych z palca założeń za wszelką cenę, odpuściłem i postanowiłem po prostu dobrze się bawić.
Pierwsze opóźnienie zaliczyłem już rano, kiedy to postanowiłem załatwić po drodze badania w przychodni przy Wadowickiej. Awaria systemu oznaczała dodatkową godzinę czekania, a sama procedura okazała się dużo mniej przyjemna, niż mogłem się tego spodziewać. Potrzebowałem energii i pocieszenia, odwiedziłem więc CH Zakopianka i w ramach urodzinowych słodkości nabyłem naleśniki z serem i rodzynkami, a potem ku zgrozie ochroniarzy spałaszowałem je siedząc na słupku przed wejściem.
Posilony wsiadłem na rower i ruszyłem dalej. Koncepcja, która przyjąłem tamtego ranka, zakładała dojechanie rowerem do Swoszowic, a stamtąd udanie się na południe turystycznym niebieskim szlakiem. Szlakiem, którego po przypięciu roweru w pobliżu Domu Zdrojowego, za Chiny Ludowe nie mogłem odnaleźć. Dwadzieścia minut błądzenia i w końcu z pomocą wyglądającego mi na pracownika warsztatu samochodowego pana, udało mi się odnaleźć właściwą drogę.
Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoodaa. Cicho, rześko, zielono i optymistyczne. I tak miało być aż do Świątnik Górnych, do których w międzyczasie skromnie ograniczyłem swój cel na ten dzień. Idylla skończyła się jednak niezwykle szybko.
Najpierw okazało się, że większość trasy zmusza do drałowania poboczami ruchliwych, asfaltowych dróg. Znam przyjemniejsze sposoby na spędzenie upalnego popołudnia. Później szlak zaczął mi co chwilę ginąć, by w końcu na rozwidleniu w Lusinie zagubić się na dobre. Do tego coraz boleśniej przekonywałem się, że mój plecak jest za ciężki na takie eksperymenty.
Twardo jednak postanowiłem się nie poddawać, ale kiedy mijałem pętle autobusową w miejscowości Gaj i pomyślałem, że jeszcze do tego wszystkiego będę musiał po powrocie wydostać jakoś ze Swoszowic swój rower – westchnąłem, zawróciłem i usiadłem w oczekiwaniu na autobus.
Porażka? Wcale nie! Poza zwiedzeniem Swoszowic, spaleniem kilku kalorii (naleśniki!), wiele się nauczyłem i po raz kolejny utwierdziłem w przekonaniu, że zamiast planować teoretyzować, najlepiej spróbować samemu. Nawet trochę na żywioł. Byle z zamiarem wyciągnięcia na koniec konstruktywnych wniosków.
Czego nauczyła mnie moja krótka, preppersowa wycieczka?
- Cały sprzęt i zapasy do zabrania, powinny być popakowane i przygotowane do wzięcia niemal od ręki. Ja w swoich kartonach miałem wszystko wrzucone luzem, co bardzo utrudniło i wydłużyło pakowanie. W razie prawdziwej potrzeby ewakuacji po pierwsze szkoda czasu, a po drugie głupio byłoby się później przekonać, że wrzucony ze wszystkim niezbędnik przebił opakowanie sterylnej gazy, albo paczkę ze sproszkowanym obiadem.
- Trzeba jak najdalej dostać się czymś z silnikiem, a jeśli to niemożliwe – użyć na przykład roweru. Maszerowanie z ciężkim plecakiem jest bardzo, bardzo, bardzo, bardzo wyczerpujące.
- No właśnie. Plecak. Trzeba zapomnieć o tonach wybajerzonego sprzętu. Im mniej, tym lepiej. Woda i racje żywnościowe, bez których się nie obędziesz i tak będą ważyły swoje. Więc zabieranie każdej składanej manierki, niezbędnika, noża Rambo, multitoola, saperki i innych bajerów należy bardzo dokładnie rozważyć.
- W terenach w miarę zurbanizowanych najlepiej nie tracić czasu na poruszanie się turystycznymi szlakami, tylko za pomocą mapy wyznaczyć trasę samodzielnie. Szlak ma tendencje do meandrowania oraz do znikania w najmniej spodziewanym momencie. Lepiej skupić się na utrzymywaniu odpowiedniego azymutu i monitorowaniu otoczenia, niż ślepieniu na drzewa i latarnie w poszukiwaniu kolejnych oznaczeń.
- Orientacja w terenie jest jedną z najważniejszych i jednocześnie najtrudniejszych rzeczy. W ramach planu zapasowego trzeba umieć posłużyć się mapą i kompasem, ale standardowo proponuję raczej mieć tablet z GPS i naładowany power bank.
- W drodze spotkałem wiele chwilowo pustych oraz całkowicie niezamieszkanych domów. To właśnie one, a nie powodujące mokre sny survivalowców leśne ziemianki, wydawały się najlepszym miejscem na ewentualny nocleg i odpoczynek.
Tyle.
A oznaczenie tamtego szlaku zgłosiłem do lokalnego oddziału PTTK – odpisali, przyjęli i pokajali się! Jeszcze tego lata sprawdzę czy wprowadzili poprawki. I tym razem dotrę do Dobczyc, ale już bez 30 kilogramowego (ważyłem) plecaka.