Sobotni poranek. Konsumpcję jajecznicy przerywa mi SMS z nieznanego numeru. Uśmiecham się, ukazując światu przylepione do zębów fragmenty szczypiorku – to ten typ wiadomości, które kocham najbardziej.
Miły wstęp, zakończony pytaniem o poradę i podpisem „Kasia”. No jakże tu nie pomóc kobiecie? Udzielam więc wyczerpującej odpowiedzi, a całość kończę szczerym i prostolinijnym:
PS Jaka Kasia?
Odpowiedź, oczywiście, nigdy nie nadchodzi – prawdopodobnie się obraziła. Rozumiem ją doskonale. Miałem kiedyś podobnie.
Dawno temu, podczas pewnego szkolenia.
Ciekawy temat, profesjonalna i doświadczona trenerka – przez pełne trzy dni słucham jak urzeczony.
W jakiś czas później, wciąż będąc pod jej urokiem, odzywam się z pytaniem o możliwość coachingu. Maila rozpoczynam od błyskotliwego nawiązania do rozmowy, którą przeprowadziliśmy w jednej z przerw. Niestety odpowiedź, która nadchodzi po kilku dniach, pozostawia mnie w stanie głębokiego szoku i urażonej miłości własnej – Pani Dorota najwyraźniej nie kojarzyła kto do niej pisze.
Poczułem się zdradzony i oszukany, a podziw jaki do niej czułem, w jednej chwili zamienił się w pogardę. Zapomniała mnie! Jak mogła? Najwyraźniej też cała jej sympatia była zwyczajnie udawana!
Sądziłem tak długo. Do momentu, kiedy kilka lat i dwie serie funduszy europejskich później, sam stanąłem przed pełną salą szkoleniową.
Dzień dobry. Nazywam się Igor Mróz…
… i będę miał przyjemność wyjaśnić wam o co tak naprawdę chodzi w zwinnym zarządzaniu projektami. Proponuję, by na początek każdy przedstawił się i opowiedział o swoich doświadczeniach w tej dziedzinie.
Ela, Kasia, Marek, Paweł, Piotr, Bogdan, Kasia, Ania, Kasia, Ania, Michał, Krzysiek, Piotr – wszystko zapisuję na przyklejonej do ściany kartce (słowo flipchart do dziś słabo przechodzi mi przez tchawicę), a do pierwszej przerwy na kawę większość znam już na pamięć. Jednak, mimo najszczerszych chęci, niewielki procent zostaje mi w głowie dłużej niż przez tydzień po zakończeniu szkolenia.
Najpierw strasznie mi to przeszkadzało. Doszło do tego, że usiłowałem wkuwać owe nazwiska niczym listy słówek, albo imiona książąt z czasów rozbicia dzielnicowego. A potem zadałem sobie pytanie: co i komu właściwie próbuję w ten sposób udowodnić?
I od kolejnego szkolenia wplotłem w swój standardowy wstęp następujące wyjaśnienie:
Z częścią z was zetknąłem się wcześniej, ale o przedstawienie się poproszę wszystkich. Nie wiem jaką macie pamięć do imion, ale ja uczę po kilka grup miesięcznie i spamiętanie wszystkich zwyczajnie mnie przerasta. Nie chcę przez dwa dni udawać, że pamiętam jak ktoś się nazywa. Bo przecież to żałosne i z daleka widać, że ściemniam, prawda?
Wybaczyli. Zrozumieli. Zadziałało.
Kasiu, nie obrażaj się.
Odpuściłem trenerce Dorocie. Zaakceptowałem fakt, że pamięć to nie magazyn z nieograniczoną powierzchnią. Nauczyłem się wspomagać ją wymianą wizytówek oraz dodawaniem nowo poznanych osób do kontaktów na LinkedIn. A kiedy piszę do kogoś po jakimś czasie, przedstawiam się z nazwiska i przypominam skąd się znamy.
Przestałem mieć za złe tym, których spotykam na konferencjach, imprezach i szkoleniach, że mogą mnie nie pamiętać. Skąd mogę wiedzieć, czy nie spotkali w zeszłym miesiącu setki ludzi, albo nie stracili przypadkowo listy telefonicznych kontaktów. Za złe mam im tylko i wyłącznie ciszę.
Dlatego nie obrażaj się Kasiu. Czas dorosnąć.
Szczególnie jeśli nosi się imię takie jak połowa żeńskiej populacji naszego kraju.