Siedziba Polskiej Agencji Prasowej. Jeden wiceminister, kilku profesorów, a w tylnym rzędzie ja ze swoim nieodłącznym plecakiem w kolorze fuksja.
Jak 13 V 2016 znalazłem się na konferencji prasowej polskich kardiologów w warszawskiej siedzibie PAP? Tajemnica! Po prostu zawsze chciałem zobaczyć coś takiego na żywo i gdy tylko pojawiła się okazja – postanowiłem się wcisnąć.
Sławy polskiej kardiologii kontra wiceminister Krzysztof Łanda.
Refleksja z tylnego rzędu: ależ ci wszyscy dziennikarze smutni są i znerwicowani! Odzianego w straszliwie wymiętą marynarkę pana z „Polityki” najwyraźniej zdenerwowała jedna z organizatorek, na co zareagował ciskając się niczym dzieciak, któremu zabrano ulubione grabki. Pełna klasa. Nabzdyczona pani z „Wprost” intensywnie, pozawerbalnie okazywała frustracje związaną z tym, że pozbawiłem jej torebkę miejsca siedzącego. Zaś wyraz twarzy snującego się między rzędami fotografa, przywodził na myśl zombie. Autentycznie nie widziałem nikogo, kto uśmiechnąłby się do kogoś nieznajomego, albo okazał choć cień entuzjazmu. To straszna praca musi być.
Refleksja numer dwa: Panowie Profesorowie to za dobrze przygotowani nie byli. Mieli łatwiej – obrona polskiej kardiologii interwencyjnej, „pozwólcie nam ratować życie ludzkie” – te sprawy. Ale nic, albo prawie nic z tego nie wykorzystali. Scenariusz konferencji przygotowali tak, by każdy z nich, posiłkując się prezentacją w stylu Power Point ’97, mógł postać chwilę w błysku fleszy. Zarzucili publiczność mętnymi danymi, powtarzali po sobie, ale nie pokazali żadnej głównej tezy ani argumentu, który by skutecznie jej bronił.
Bo kiedy próbujesz kogoś przekonać zarzucając go argumentami, to trochę tak, jakbyś sam nie wierzył w ich skuteczność. Znajdź jeden, ale dobry. Taki, który od razu przekona odbiorcę.
Inaczej skończy się, jak przy Brackiej. Minister Łanda, który swoją drogą miał niezłe cojones, aby pojawić się w miejscu, gdzie wszyscy będą przeciwko niemu, po prostu siedział i punktował słabości w wypowiedziach każdego z profesorów. Gdyby tylko zachowywał się mniej arogancko, mógłbym go nawet polubić.
Ale w tym sporze o polską kardiologię najsmutniejsze było zupełnie co innego.
I nawet nie to, że nikt spośród widzów nie zobaczy tej interesującej dyskusji tak, jak widziałem ją ja. Ujrzą tylko to, co owi znudzeni dziennikarze zechcą pokazać im zależnie od reprezentowanej przez siebie opcji politycznej. Najsmutniejszy jest fakt, że obie strony prowadziły tam dyskusję, która jest kompletnie bezprzedmiotowa.
Obecny system opieki zdrowotnej nie ma prawa działać. Musi runąć prędzej czy później. Z prostego powodu: konstruowano go przy kompletnie innych założeniach odnośnie długości życia pacjentów oraz zakresu i jakości dostarczanych im usług.
Załóżmy, że dysponujesz skromnymi dochodami. Do tego co roku rodzi ci się dziecko, a w szkole do której chodzą starsze, wprowadzają coraz to nowe, odpłatne obowiązkowe zajęcia dodatkowe. W tej sytuacji decyzja o kupowaniu płatków kukurydzianych w Biedrze, zamiast przyborów szkolnych w Carrefourze niewiele zmieni. Musisz obniżyć stopę życiową, albo posłać starsze dzieci na zbieranie truskawek. A najlepiej i jedno i drugie.
Podczas pytań straszliwie kusiło mnie, by wstać i zagaić:
Dlaczego Zdzisław, zapijający co weekend trzy golonki spirytusem lubelskim, ma korzystać z pełnej refundacji leczenia kardiologicznego tak samo, jak dbająca o siebie i jedząca zdrowo Marysia? Dlaczego np. nie zrobić tak, by każdy częściowo partycypował w kosztach?
Nie zrobiłem tego. Oczywiście bałem się, że mnie wyrzucą, ale też nie wierzyłem, by ktokolwiek z obecnych gotów był na dyskusję o czymś istotniejszym niż dwa miliony dla jego kliniki, albo pół procenta więcej w sondażach.
Dlatego nie czytam tygodników, nie wchodzę na portale i nie interesuję się polityką.