W dzisiejszym odcinku: strzelam niekorzystne selfie, idę na odwyk i w specjalistyczny sposób przygotowuję się do Runmageddonu. Wszystko na granicy wyczerpania.
Pora na podsumowanie miesiąca, comiesięczny rozrywkowy zbiór inspirujących i przerażających relacji z tego, co spotkało mnie w ostatnich tygodniach. Kalendarz bezlitośnie pokazuje 31 marca, tylko że… nie mam siły na pisanie. Na nic nie mam siły.
Istnieje poważne ryzyko, że podczas procesu twórczego zasnę i osunę się pod biurko, choć może dzięki temu tekst będzie jeszcze bardziej realistyczny? Bo skoro wykańczający miesiąc, to w podobnym stanie powinno powstawać i jego podsumowanie. Na koniec wstępu aktualne selfie obrazujące moją obecną formę:
Marzec był ciężki. Zawodowo i prywatnie. Tyle na ten temat.
Esperal.
W ramach szeroko pojętej regeneracji nadrabiam właśnie zaległości czytelniczo-relaksacyjno-towarzyskie oraz rozpocząłem wielki kofeinowy odwyk. Nie jestem jakimś über-kawoszem, jednak w ostatnich tygodniach w imię wyższej konieczności wlewałem w siebie kilka kaw dziennie. Skakałem jak kangur, inspirowałem jak Mateusz Grzesiak, nie mogąc następnie zasnąć do trzeciej nad ranem, a kolejnego ranka rozpoczynałem ten cykl od początku.
Błędne koło.
Dlatego siedząc w fotelu zmierzającego do Wrocławia InterCity i odpoczywając po ostatnim przedświątecznym dniu szkoleniowym, powziąłem postanowienie trwającego do dzisiaj kofeinowego postu. Bywa ciężko, ale dobrze jest wrócić i zacząć oglądać życie na normalnych, a nie permanentnie przyspieszonych obrotach.
A co poza piciem kawy i pokonywaniem piętrzących się trudności udało mi się zrealizować ostatnio?
Marcowe zajęcia różne.
Miesiąc temu opowiadałem o tym, jak trafiłem do reklamy makaronu. Kilkanaście dni temu reklama pojawiła się w polskiej telewizji i teraz moje babcie twardo oglądają wszystkie bloki reklamowe, czekając na moje dwusekundowe gwiazdorskie wejście. Szkoda, że nie mieszkają na Węgrzech, w tamtejszej telewizji mam nieco dłuższą rolę.
W okresie świat zdecydowanie potrzebowałem relaksu, a mało rzeczy odpręża i ułatwia mi oderwanie się od problemów bardziej niż powroty do wspomnień z czasów, gdy byłem nastolatkiem. Coś, co przypomni mi tamte beztroskie lata – lektura fragmentu „Pana Samochodzika”, spacer po dzielnicy, gdzie dorastałem, wysłuchanie „12 Groszy” Kazika.
W tę Wielkanoc udało mi się zrobić coś zupełnie wyjątkowego z tej kategorii.
Najpierw skrzyknąłem trzech kumpli z podstawówki na oglądanie „Thank you for playing”, filmu dokumentalnego o czasach, gdy naszą codziennością było granie w Quake’a, pisanie pierwszych programów w Turbo Pascalu 7.0 i nagabywanie kioskarek o to, czy mają już kolejny numer naszej ulubionej gazety o grach.
Mniej więcej od połowy mniej zwracaliśmy uwagę na to, co na ekranie, a więcej zajmowaliśmy się żywiołowym przywoływaniem i omawianiem kolejnych historii z tamtych lat. Na łopatki rozłożył mnie fakt, że wszyscy z towarzystwa dokładnie pamiętali, jaką kartę graficzną w ’98 roku mieli pozostali. I znów wytknęli mi, że miałem najsłabszą!
To w Wielki Piątek, a w Wielkanocny Poniedziałek Daro sprawił mi nie lada przyjemność zabierając na spontaniczną wycieczkę na Ślężę, gdzie mimo wrocławskich korzeni, dotychczas nie dotarłem. Wspaniale było odetchnąć świeżym powietrzem i zatonąć po kostki w błocie…
… ale to nie ten aspekt wycieczki był najważniejszy. Ślęża to dla mnie przede wszystkim bardzo wiele skojarzeń towarzysko-kulturowych.
Wreszcie zobaczyłem górę, na którą moi znajomi potrafią w ramach treningu kolarstwa górskiego wjeżdżać po kilka razy z rzędu. Zdobyłem święte wzgórze pogan, zajmujące poczesne miejsce w Trylogii Husyckiej Sapkowskiego. Wreszcie – i to było najważniejsze, zwiedziłem miejsce akcji najbardziej absurdalnego i ukochanego filmu mojej młodości: Ślęża Manekin Project.
Nie klikaj w towarzystwie, bo istnieje ryzyko, że wezmą cię za kogoś nie do końca normalnego. Weź również pod uwagę, że to wiekopomne dzieło powstało przed erą YouTube i kręcenia fajnych filmów aparatem i komórką:
Tyle o relaksie, bo chciałbym domknąć historię sprzed miesiąca, kiedy podsumowanie pisałem otoczony kartonami i jedzeniem zebranym na potrzeby współorganizowanej przeze mnie akcji charytatywnej. Spieszę poinformować, że wszystko udało się dopiąć szczęśliwe, osobiście wziąłem udział w dostarczaniu trzech paczek i mimo licznych trudności samodzielnie zapakowałem prawie 50 kartonów z darami.
Jeśli chcesz zrobić własną akcję – przeczytaj tekst, który napisałem w grudniu.
Fitness Miesiąca.
Nowy, nieregularny dział w moich podsumowaniach! Na pewno wcisnę go zawsze, gdy tylko natrafię na wyjątkowo godne polecenia zajęcia i trenera. W marcu była to „Joga cud” z Małgorzatą Rećko w Centrum Joga przy Żurawiej w Warszawie.
Typowy spontan. Budząc się w środowy poranek w wynajętej mi przez firmę kawalerce przy pl. Zbawiciela stwierdziłem, że skoro spotkania w siedzibie klienta mam dopiero od południa, warto wykorzystać przedpołudniowe godziny do realizacji postanowienia o szeroko pojętym relaksie i odpoczynku. Chwila poszukiwań za pośrednictwem mapki na stronie Benefit Systems i tak, w rytmie płyty The Prodigy, pomknąłem na Żurawią.
Old-schoolowy biurowiec i jeszcze bardziej klasycystyczne studio. „Takie miejsca są zazwyczaj najlepsze” – stwierdziłem i nie pomyliłem się. Zajęcia w wykonaniu Małgosi okazały się jednym z najlepszych połączeń rozciągania, ćwiczeń oddechowych i wyciszenia, w jakich kiedykolwiek brałem udział. Zrobiłem nawet świece i, co nie zawsze jest regułą, nazajutrz byłem w stanie podnieść z łóżka o własnych siłach.
Czytelnictwo.
Mimo, że miesiąc nie bardzo sprzyjał relaksowi z książką, udało mi się zaznajomić się z:
- „Komu bije dzwon” Hemingway’a – frustrująca, ciężka, nieprzystępna forma (angielszczyzna stylizowana na dosłowne tłumaczenie z łamanego hiszpańskiego) i strasznie nierówna treść z całymi rozdziałami działającymi wybitnie nasennie. Za to kilka fragmentów, z opisem masakry falangistów na czele, absolutnie wgniotło mnie w ziemię. I chociażby dla nich jednak było warto.
- „The Checklist Manifesto” A. Gawade – czytelniczy zawód miesiąca. Cenię sobie checklisty i liczyłem na porcję wiedzy, która pozwoliłaby mi skuteczniej zastosować je w różnych obszarach życia. Niestety dostałem zbiór historyjek z pamiętnika młodego lekarza, które jak miejscami były całkiem ciekawe, tak zupełnie nie spełniały oczekiwań jakie pokładałem w tej książce.
- „Religion and Science” Bertrand Russel, czyli trochę filozofii. Szczerze mówiąc, szczególnie jak na autora cieszącego się taką estymą, nic specjalnego.
- „Made to Stick” Chip i Dan Heath, czyli o tym, jak przekazywać swoje idee i pomysły tak, aby istniała niezerowa szansa, że ktoś je zrozumie i podchwyci. Dobry materiał dla kogoś, kto chce zmieniać świat!
- Książka miesiąca: zakupiony z drugiej ręki od przemiłej wrocławianki zbiór opowiadań Murakamiego „Zniknięcie słonia„. Przypomniał mi od razu „Taniec szczęśliwych cieni” Alice Munro. Inny krąg kulturowy, czasy i otoczenie, ale ten sam oplatający czytelnika, niesamowity klimat. Coś, co nie pozwala oderwać się od opowiadania w połowie, mimo że gdyby jego temat streścić znajomemu, to okazałoby się że historia jest skrajnie banalna i nieciekawa. Murakami czaruje do tego stopnia, że zabrane książki do SPA skończyło się koniecznością uiszczenia 3.50 PLN za przekroczenie maksymalnego czasu pobytu.
Hm. Właśnie zdałem sobie sprawę, że wszystko poza Murakamim, zaliczyłem w oryginale. O tym, co mi w tym wybitnie pomogło napiszę w kwietniu.
Polecenia miesiąca.
Po wahaniu spowodowanym sentymentem jakim darzę wszystkie marcowe teksty, do tytułu wpisu miesiąca nominuję historię o tym, jak nie zostałem zawodowym hipnotyzerem-podrywaczem.
A co ciekawego przeczytałem gdzie indziej? Nieomal już tradycyjnie odsyłam na Art of Manliness, tym razem o tym, że czasami warto dać nowopoznanym osobom drugą i trzecią szansę.
Postanowienia na kwiecień?
Odpocząć, zregenerować się, poczytać więcej książek i ukończyć nocny Runmageddon w Zabrzu. Planowałem porządnie się przygotować, a skończyło się na tym, że jedynym odhaczonym punktem z ambitnego planu, jest „pożyczyć latarkę-czołówkę”. Trzymaj za mnie kciuki.