Chcieliście – macie. Powrót do klasycznej formuły eklektycznych comiesięcznych podsumowań. W dzisiejszym odcinku: chandryczę, czytam „Cierpienia młodego Wertera”, przebieram się za Punishera i klnę na komputer.
Jeśli klasyczna formuła – trzeba napisać skąd nadaję. Tym razem to Sweet Life, nowe miejsce na mapie Krakowa, które wszystkim bardzo polecam. To znaczy polecam na podstawie jednej, jedynej właśnie trwającej pierwszej wizyty. Ruszyłem w miasto z postanowieniem „wejdę na kawę do pierwszej knajpy, jaka mi się spodoba”. I tak skończyłem na Warszawskiej.
Mam nadzieję, że tym zgrabnym wstępem dopieściłem hipsterską część czytelników. Tą spragnioną namiarów na nowe miejsca z wyjątkową kawą i drewnianymi stołami. Jednak lojalnie ostrzegam – miejsce nie jest do końca hipsterskie. Wszędzie mają elektryczne gniazdka. A przecież MacBook i iPad ich nie potrzebują. Chyba, że najnowszą offową modą jest laptop bez baterii?
Dość gadania. Palę się, by napisać, że w styczniu:
Przeczytałem 10 dobrych, ambitnych książek!
Nie, to nie żadna nowa, narzucona norma. Po prostu postanowiłem czytać więcej niż dotychczas i udało się, choć nie bez trudu. Najsampierw musiałem sobie zdać sprawę, jak bardzo, bardzo wiele czasu tracę na „poczytywanie” różności w Sieci. Potem wystarczyło już tylko zamknąć laptopa, skupić się i… czytać. Moimi ofiarami w styczniu padły:
- Tadeusz Konwicki „Kalendarz i klepsydra” – zainspirowała mnie, bym czasem odpuścił w swoim pisaniu – pozwolił sobie na zabawę i eksperymenty formą i słowem.
- Jack London „Zew krwi” – uświadomiła, że jeśli ludzie w Klondike dawali radę płukać złoto przy -40°C, to ja nie muszę zapinać kurtki przy -10°C. Więc przestałem.
- Tomek Michniewicz „Swoją drogą” – ucieszyła, że są przynajmniej dwie osoby, które umieją skorzystać z mojej listy wymarzonych prezentów, dała ciekawe spojrzenie na Arabię Saudyjską i przypomniała wizytę w Nowym Orleanie. Dziękuję Paulina!
- Ziemowit Szczerek „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” – skłoniła do przemyśleń na temat skomplikowanych uczuć i stosunków łączących nas z Ukrainą, Ukraińcami i Wschodem. Przypomniała mi też wyprawy: na Krym sprzed jedenastu i do Odessy sprzed (też ciężko mi uwierzyć) czternastu lat.
- Irving Stone „Pasja życia” – uświadomiła, jak bogate i dziwaczne losy były udziałem Vincenta van Gogha. Stwierdziłem też, że w porównaniu z nim – mam życie uczuciowe pantofelka.
- Joseph Conrad „Lord Jim” – sprawiła, że po raz wtóry zapłakałem nad kanonem lektur szkolnych. Dobrze napisane, z ciekawą problematyką, ale – panie Korzeniowski – nie można by jednak trochę krócej? Nie wierzę, by faktycznie dał radę przebrnąć przez to więcej niż promil uczniów.
- Ayn Rand „Hymn” – chociaż nieco dziwaczna i (nie bójmy się tego słowa) naiwna, sprawiła, że sięgnąłem po „Atlas zbuntowany” uważany przez niektórych za drugą po Biblii (!) najważniejszą książkę w amerykańskiej kulturze. Cokolwiek miało by to znaczyć.
- J.W. Goethe „Cierpienia Młodego Wertera” – potwierdziła, że wszystko o miłości napisano już dawno. Zrozumiałem też wreszcie skąd w Europie fala samobójstw po jej publikacji. Koniec Wertera Goethe opisał tak, że nic, tylko zazdrościć. Powinien był wydać suplement, gdzie bohater zapomniany wije się z bólu w kałuży swoich wymiocin. Czyli bardziej zgodnie z prawdą.
- E. Aronson, C. Tavris „Błądzą wszyscy (ale nie ja). Dlaczego usprawiedliwiamy głupie poglądy, złe decyzje i szkodliwe działania?” – wbiła w pokorę na wielu nowych obszarach. Uważam, że obok „Pułapek Myślenia” Kahnemana i „Czarnego Łabędzia” Taleba powinna być lekturą obowiązkową dla wszystkich, szczególnie tych zbyt pewnych swoich sądów.
- Lewis Carroll „Alicja w Krainie Czarów” – bo, podobnie jak „Atlas zbuntowany”, albo „Pamiętnik Anny Frank”, po prostu wypada znać, by lepiej porozumieć się z przedstawicielami kultury anglosaskiej.
Rozpiera mnie duma, bo choć wiele z tych lektur wyniosłem, to wcale nie było łatwo. Przez sporą część stycznia męczyła mnie bowiem:
Chandra.
Kiepski humor, mało energii, problemy ze skupieniem uwagi. Chodziłem i zastanawiałem się „co jest nie tak”. Za mało/dużo snu? Za mało/dużo kawy? Za mało/dużo pracuję? Za mało/dużo ćwiczę? Stan się przedłużał, a wszystko powoli przestawało być śmieszne.
W końcu doszedłem co jest nie tak. Zaczęło się od zadania sobie mądrego, oczywistego-nieoczywistego pytania:
A kiedy ostatnio było „dobrze” i co właściwie wtedy robiłem? A czego NIE robiłem?
Cóż, ostatnio naprawdę „dobrze” było ostatniego lata. I jak to właściwie było – niby tak samo, jak teraz. A jednak nie, nie do końca.
Z dobrymi praktykami, rytuałami, zwyczajami często (zawsze?) jest tak, że szybko się degenerują. Jak procesy w waszej firmie – czasami ciężko uwierzyć, że dwa lata temu jakaś procedura witana była z ulgą i radością, bo „w końcu coś się uporządkuje”. Teraz to dopust boży i bezsensowna biurokracja. W życiu prywatnym jest niestety podobnie. Za to łatwiej niż w firmie dokonać odświeżenia.
Co u mnie poszło nie tak?
Niepostrzeżenie i stopniowo zacząłem za dużo jeść – ociężałość, senność, pętle głodu i poczucia winy. Przeszło, gdy wróciłem do mojej niezawodnej metody. Poza tym prawie przestałem medytować, siedząc równocześnie codziennie po kilkanaście godzin przed komputerem – voila – problemy z koncentracją i emocjonalne rozchwianie. Wystarczyło parę razy spacyfikować się, wyłączyć elektronikę, iść na spacer bez słuchawek, pooddychać do widoku za oknem, a sytuacja zaczęła się normować. Wreszcie – znów zacząłem katować się sportem dla „utrzymania formy”, a nie przyjemności. Czerwona lampka zaświeciła się, gdy przy kolejnych kilku treningach pod rząd miałem myśli „ależ mi się nie chce”. Coś, co nie zdarzało mi się już bardzo dawno. Remedium – jak chcę, odpuszczam, jak chcę – ćwiczę dwa razy dziennie, ale przede wszystkim – znów szukam w ćwiczeniach głównie zabawy, harmonii i przyjemności. A forma i tak przyjdzie sama.
I znów czuję się, odpukać, świetnie.
Reszta stycznia w telegraficznym skrócie.
- Rozwinąłem się zawodowo, zdobywając certyfikat Lean IT Foundation, a swoje wrażenia opisałem na mojej stronie o zarządzaniu projektami.
- Odwiedziłem w krakowskim Muzeum Narodowym wystawę „Modna i już – moda w PRL” i… zawiodłem się. Liczyłem na więcej mody ulicy, a po paru fajnych kreacjach z lat 40 i 50-tych, serwowano nam już głównie PRL-owskie haute couture. Podobnie oderwane od rzeczywistości, jak wersja paryska. Ale za to mam ładne zdjęcie pamiątkowe:
- Razem z Dominiką z White Pointe Shoes byłem pierwszy raz na cross-ficie. Same zajęcia (Calypso, Europlex przy Puławskiej w Warszawie) – dość słabe, za to widok wielkiej hali, na której kilkadziesiąt osób jednocześnie korzysta z bieżni i rowerków – niezapomniany. Podobnie jak późniejszy wywar z imbiru z widokiem na ośnieżony Plac Zbawiciela.
- Jeśli już mowa o zimowych widokach – jako nie-narciarz, rzadko (nigdy?) miewam okazję oglądać góry zimą. Dzięki temu, że miałem ostatnio przyjemność prowadzić szkolenie w Szczyrku – zakochałem się i planuje spróbować biegówek. O ile tylko wróci zima.
- Jako kluczowy pracownik byłej firmy dostałem zaproszenie na kostiumowy bal karnawałowy. Było mi bardzo miło, ino wiązało się klasycznym dylematem – za kogo się przebrać. „Postacie z bajek i komiksów” – super, ale ja nigdy nie byłem dobry w takich przebierankach! Szczęśliwie doznałem olśnienia – Punisher! Faktycznie za młodu czytywałem go i lubiłem, a do posiadanej garderoby wystarczyło zamówić t-shirt, dobrać parę akcesoriów i przebranie miałem gotowe! Szansę wyśmiania mnie dodatkowo zmniejszyłem, zapraszając jako osobę towarzyszącą mającą 179 wzrostu i parającą się fitnessem koleżankę. Była w przebraniu kobiety-kota i zgodnie z planem – nikt nie zwrócił nawet na mnie uwagi.
W styczniowym tle przewijała się też (trwająca niestety nadal) walka z problemami z moim komputerem stacjonarnym. Po czterech latach użytkowania zaczął ni stąd, ni zowąd intensywnie się zawieszać. Ci, co przeszli przez gehennę podobnej diagnostyki po omacku, kiedy tak naprawdę nie wiadomo, co jest nie tak – zrozumieją mój ból. Tym bardziej jestem wdzięczny dostawcy – największemu znanemu mi ekspertowi od sprzętu, Krzyśkowi z Nuclear IT, za bardzo dobre wsparcie. I to dwa lata po wygaśnięciu wszelkich gwarancji! Polecam. To jeden z przykładów, kiedy warto zapłacić trochę więcej od najtańszej oferty z Ceneo, otrzymując w zamian jakość i fachową poradę.
Poza tym nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Poczułem wielkie wzruszenie, kiedy po dwóch latach od powrotu do Linuxa i korzystania z Xubuntu, na moim dysku zagościł Debian GNU/Linux. System, na którym przesiedziałem całe studia.
Tekst miesiąca oraz polecane lektury.
Zdecydowanie „Najlepsza rada z jakiej nie skorzystałem” i nieważne, że wywołał stosunkowo słaby komentarzowo-lajkowy odzew. Włożyłem w niego najwięcej serca. Po prostu.
A co ciekawego przeczytałem w sieci? Otóż… nic specjalnego i, nastrojony doświadczeniami rozchandryczonego stycznia, mówię: odłóżcie laptopy i poczytajcie jakąś dobrą książkę.