Wracam metrem na Flushing Ave po bardzo intensywnym dniu. Smutno mi, że to już koniec nowojorskich przygód, po wyjściu z metra okazuje się jednak, że nie do końca…
Przed samym wejściem do naszej ekskluzywnej kamienicy rozmyślania przerywa mi typowy tubylecc – ortodoksyjny żyd.
Zaaferowany wyjaśnił mi, że następnego dnia mają swoje święto. Nie wolno mu dotykać żadnego elektrycznego sprzętu, ani manipulować oświetleniem. Prosi mnie o pomoc w zrobieniu porządku z przedłużaczami i wyłącznikiem czasowym.
Super! Odwiedzę prawdziwe mieszkanie ortodoksyjnych nowojorskich żydów!
Pan (nie poznałem w rezultacie jego imienia) jest bardzo miły, od razu pyta mnie czy jestem z Węgier czy z Polski – poznaje to po akcencie. Skwapliwie informuje mnie, że ma polską pomoc domową, która sprząta u niego co tydzień i pyta, czy ja, albo moja rodzina też robimy w tym biznesie. Ze zdziwieniem przyjmuje informację, że nie do końca.
Dochodzimy na miejsce – ładne, schludne mieszkanie, miła żona i trójka dzieci. Spędzam tam dobrą chwilę walcząc z przedłużaczami i czasowymi wyłącznikami prądu. W międzyczasie ucinamy sobie pogawędkę. Dowiaduję się , że był kilka razy w Polsce, w tym w Krakowie, że Żydzi z pejsami, których widuję na krakowskich ulicach nie mają nic wspólnego z tymi z Williamsburgu. Chyba nawet sugeruje, iż Ci krakowscy są za mało ortodoksyjni, ale nie drążę tematu. Kilka razy dostaję słowa uznania za mój spryt i pomyślunek w prowadzeniu kabli. Doświadczenie robi swoje – w końcu niemal sami położyliśmy z kumplem całą elektrykę u mnie w domu, poradzę więc sobie z czterema przedłużaczami!
Kończę, żegnamy się, życząc sobie wzajemnie miłego świętowania i udanych wakacji w USA. Dopiero po powrocie na kwaterę wykonuję bardzo mocny facepalm. Mogłem sobie z nimi zrobić zdjęcie!