Zamiast wszechobecnych „10 najlepszych prezentów na święta”. Czyli minimalizm po Polsku z bohaterami takimi, jak: srebrne monety, umowy śmieciowe, The Prodigy i … Domestos.
28 Lutego 2007, zasypany śniegiem Kraków. To od kilkunastu dni mój nowy dom, choć wciąż żyję w przekonaniu, że tylko tymczasowy. Teraz jednak mam święto – mój pierwszy korporacyjny dzień Matki Boskiej Pieniężnej.
Uzbrojony w wypłatę spieszę, by odebrać zamówiony wcześniej wielki, ciężki, pół-profesjonalny aparat. Odpakowuję, pstrykam… Co za jakość zdjęć! Do dzisiaj pamiętam tę radość, te liczne „artystyczne” fotografie, do oglądania których zmuszałem znajomych.
Spełniłem marzenie – mam super-aparat! Tyle, że już w kilkanaście dni później radość jakby opadła, a krótko potem naszła mnie kolejna paląca potrzeba. Rozpocząłem…
Kolejny research
Nie pamiętam już, czy był to super-plecak, aluminiowy wizytownik, szpanerska torba na laptopa, a może coś kompletnie innego. Nie pamiętam, bo było tego zwyczajnie za dużo. Przez kolejne miesiące i lata realizowałem następujący cykl. Realizowałem ja, realizowały koleżanki wokoło, realizowali koledzy:
- Pomysł. Nowy, mroczny przedmiot pożądania. Z gazety, bloga, po wizycie u znajomego.
- Dni, tygodnie, czasem miesiące spędzone na poszukiwaniu odpowiedniego producenta, modelu, dostawcy. Czas, gdy – co ciekawe – często łapałem się na tym, że cały proces nie sprawia mi już ani trochę przyjemności. Czasem miałem tego już serdecznie dość. A jednak przypadki, kiedy zrezygnowałem, policzyć mogę na palcach jednej ręki. Reguła konsekwencji w praktyce.
- Zamówienie, a w tle wciąż niepokój – „czy aby na pewno najlepszy model, czy na pewno najlepsza oferta?”. No i świadomość nieuchronnej zabawy w berka:
Halo, tu kurier za dziesięć minut będę u pani/pana, jest ktoś?
Eeee, no, jestem w pracy jak 90% ludzi o tej porze…
No, a jutro o tej porze pan będziesz?
Mój prywatny rekord: pan zostawił w warzywniaku przy sąsiedniej ulicy małą, ciężką paczuszkę adresowaną „do rąk własnych”. Mała, ciężka paczuszka zawierała 20 uncji srebra za 1500 złotych polskich.
Nowoczesny feudalizm.
Czas mijał, a cykl powtarzał się regularnie. Niby bez sensu, niby odkrycie idei minimalizmu pomogło, ale prawdziwą rewolucję w podejściu przeszedłem dopiero niedawno. Zaczęło się od… bloga. Cudzego.
Art of Manliness i „Shadow Work and the Rise of Middle-Class Serfdom” Bretta i Kathy McKay. W wolnym tłumaczeniu „Samoobsługa i narodziny nowego feudalizmu klasy średniej”. Rzecz m.in. właśnie o owym dokonywanym przed każdym zakupem researchu. O co chodzi?
Kiedyś na stacji benzynowej stał pan, który nalewał paliwo i inkasował należność. Kiedyś po odkurzacz szło się do lokalnego sklepu i słuchało rekomendacji sprzedawcy stojącego za tą samą ladą od 30 lat. Dzisiaj nalewamy paliwo sami, a później przeżywamy frustracje w kolejce – czekamy aż zrobi się pięć hot-dogów dla klienta przed nami. Z nowym odkurzaczem jest chyba jeszcze gorzej, bo w kwestii uzyskania sensownej rekomendacji dostajemy do wyboru:
- uliczny billboard (sprzęt w promocji, prawdopodobnie słabo się sprzedawał)
- obsługa w elektronicznym markecie (student na śmieciówce z dwutygodniowym doświadczeniem)
- opinie w sieci (sprzeczne, mylące, głupie, w sporej części pisane na zamówienie producenta)
Zawsze trzęsie mnie na samą myśl, że mam kupić na tej podstawie jakąś elektronikę.
Za to wszystko jest tańsze. Pozornie. Bo nikt nie bierze jakoś pod uwagę czasu, wysiłku umysłowego, ani spokoju ducha (te sprzeczne opinie – czy ABY NA PEWNO robię dobrze?!?), którymi za to płacimy. Z nawiązką.
Moment „achaaaa”.
Czytanie mądrych wywodów zwykle niestety nie wystarcza. Każdy z nas potrzebuje swojego własnego, prywatnego olśnienia. Momentu achaaa. Chwili, kiedy dzięki splotowi wydarzeń, wszystkie wcześniejsze doświadczenia układają się w odpowiedni sposób. I nagle człowiek rozumie NAPRAWDĘ. Jak zaskoczyło to u mnie?
Wstępem były częstsze ostatnio niż zazwyczaj wizyty u krawca, którą to zapomnianą instytucję opiewałem i polecałem już dawno temu. W ciągu dwóch miesięcy dostosowałem większość swoich ubrań do nowego, 77 kilogramowego image’u, a efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Dopasowane na miarę spodnie, swetry, marynarka, koszule wyglądają genialnie. Żadne, kupione w sklepie, nawet by się do nich nie umyły. Nie wspominając nawet o ile więcej pieniędzy i czas kosztowałoby mnie ich zdobycie. A potem, potem nawalił mi telefon. Już trochę wysłużona, dwuletnia prosta Nokia Asha 210.
Zrobiłem to, co każda przeciętna osoba – ruszyłem na Ceneo, Skąpca i inne serwisy, szukać nowego telefonu. Godzina, dwie, pięć – nie ma! Zwykły (nie smartfon), z niezłym aparatem i baterią oraz WiFi telefon po prostu nie istnieje. Przez kolejne dni ponawiałem próby researchu, kląłem i łagodziłem kryteria wyszukiwania. Bezskutecznie. W końcu wychodząc właśnie od mojej krawcowej doznałem olśnienia:
A może by spróbować naprawić zamiast kupować nowy?
No, bo właściwie czemu nie dałoby się zastosować tej samej metody co z krawcem? Google… O! Jest sensowny serwis na Rajskiej, jakieś 12 minut piechotą ode mnie.
Dzień dobry, chciałbym spróbować naprawić…
Zrobili. Na poczekaniu! Następnie miły pan za ladą zwielokrotnił jeszcze mój orgazm dobierając mi nowy zestaw słuchawkowy. Dobry jakościowo i przede wszystkim działający z moim telefonem. W przeciwieństwie do innego, na który miesiąc wcześniej wydałem w Saturnie kilkadziesiąt złotych (pytając obsługę o wskazanie odpowiedniego!).
Ech, te, może trochę droższe, ale naprawdę specjalistyczne miejsca…
Zmiany, wnioski, usprawnienia.
Wniebowzięty, wbity w świetnie leżące ubranie, podrygując do klasycznej płyty The Fat of the Land, słuchanej na nowym zestawie z naprawionego telefonu, ułożyłem nowe, ulepszone reguły sprytnego, świadomego, minimalisty:
Gdy coś się zepsuje pomyśl, ile będzie potrzeba poświęcić pieniędzy i czasu na zdobycie i opanowanie obsługi nowego zakupu. Może da się naprawić, albo kupić coś zbliżonego z drugiej ręki?
Gdy chcesz coś kupić zastanów się, czy na pewno to coś potrzebnego, a nie gadżet, bajer? Nie da się użyć prostego zamiennika spośród tego, czym dysponujesz? Kiedy zacząłem swoją przygodę z medytacją, chciałem nabyć zestaw specjalnych poduszek. Na szczęście oprzytomniałem i wpadłem na to, że koc i dwa jaśki spokojnie wystarczają. Fakt, nie są wypełnione kaszą, ale i nie kosztują 125 + wysyłka, nie zajmują miejsca w szafie i nie muszę poświęcać czasu na znajdowanie, wybieranie koloru i zamawianie.
Rozejrzyj się – w naszych mieszkaniach pojawiło się mnóstwo rzeczy, których jeszcze 20-30 lat temu nikt nie uważał za niezbędne. I nie mówię o elektronice. Taki… Domestos. W twojej kołdrze, na klamkach, wszędzie żyją miliardy bakterii, ale akurat kibel musisz polewać jakimś drogim, żrącym gównem? Stary, dobry „Ludwik” by nie wystarczył?
Ostatnio widziałem gdzieś specjalne łyżki do jedzenia owsianki. Litości…
Nie zostawaj nieetatowym, darmowym pracownikiem sklepów internetowych. Oszczędź sobie godzin i dni rozterek, a potem zabaw w odsyłaniem i reklamacją towaru. Odżałuj tych kilka procent więcej w cenie i – jeśli tylko masz taki dostępny – idź do lokalnego sklepu albo warsztatu z prawdziwymi fachowcami za ladą. Nie mówię, że zawsze będą świetni, ale daj im chociaż szansę.
Upraszczaj, przyspieszaj, nie szukaj trzeciego dna. OK, nie masz sensownego specjalistycznego sklepu w okolicy. Ale to nie znaczy, że masz spędzać tygodnie na wybieraniu idealnie pasującego pod twoje potrzeby modelu. Postaw na… popularny. Sortuj po ILOŚĆI opinii na Ceneo i bierz to, co ma 4,5 gwiazdki z 500 opinii, zamiast zastanawiać się nad tym ze średnią 5 z trzech. Tamte recenzje napisał pewnie kuzyn dystrybutora.
Ostatnio potrzebowałem alternatywnego konta w banku. Pierwszy raz w życiu nie zająłem się mozolnym porównywaniem tego, gdzie dostanę pół procenta więcej, albo opcję wygrania tabletu. Szybkie porównanie ofert, z której od razu odrzuciłem wszelkie bankowe wynalazki. Padło na pewien bank z uznaną marką, a niższe procenty zrekompensowała mi jakość i bezstresowość obsługi. Kwadrans i miałem wszystko co chciałem zamiast dotychczasowych kurierów, niedziałających kodów telefonicznych i niekompetentnych ludzi z infolinii.
Ostatnie, najlepsze. Odłóż każdy nieplanowany, „niezbędny” zakup na 24 godziny, a następnie zadaj sobie ponownie pytanie: czy wciąż jest ci to tak niezbędnie potrzebne?
PS Aparat z pierwszego paragrafu, jak i większość rzeczy kupowanych w owym „magicznym cyklu”, sprzedałem po kilku latach. Doszedłem do wniosku, że jest zbyt ciężki i niewygodny, a ja – spójrzmy prawdzie w oczy – nie mam talentu do robienia zdjęć i nie wykorzystuje takiego sprzętu nawet w 10%…
PPS Tekst chodził mi po głowie kilka tygodni. Wszelka zbieżność z przedświątecznym szałem kupowania całkowicie przypadkowa, ale jeśli chcecie coś stricte na ten temat, odsyłam do Doroty (1 i 2) i Asi