Historie businessmanów z Forbesa niewątpliwie bywają inspirujące i godne podziwu. Co z tego, skoro ich czytanie zawsze mnie frustrowało? Dopiero niedawno zrozumiałem dlaczego. Pojąłem kłamliwość mantry sky is the limit oraz to, że dla mnie Forbes jest niczym… Playboy.
Co czuje przeciętny, statystyczny Stefan zaglądając do kolejnego numeru pisma z królikiem? Jachty, na jakich nigdy nie będzie pływać. Zegarki, jakich nigdy sobie nie kupi. Samochody, których nie zaparkuje u siebie pod blokiem. A na deser ONA, odpowiednio podrasowana photoshopem piękność. Do tego tak miła, że w krótkiej, acz zajmującej rozmowie zdradza jacy mężczyźni jej się podobają. Niemalże pełną receptę na jej zdobycie.
Całość w takiej konwencji, jakby każdy z tych artefaktów był nieomal na wyciągnięcie ręki. To zegarek dla ciebie i samochód dokładnie na twoją miarę. Jeszcze tylko parę lat. A ONA? Proste – stań się taki, jak opisała i zaraz będziesz miał ją u swego boku.
A jeśli nie możesz stać się tajemniczym, niezależnym, prawdziwie męskim facetem. Jeśli jesteś przedwcześnie łysiejącym urzędnikiem, handlowcem, albo młodszym analitykiem. Jeśli nigdy TEGO WSZYSTKIEGO nie osiągniesz – to jest to, drogi Stefanie, wyłącznie twoją winą! Playboy zaś wspaniałomyślnie da ci możliwość otarcia się o ten wielki, wspaniały świat.
Moim Playboyem był Forbes.
Igor, kiedy znajdziesz się na liście najbogatszych?
Odpowiedź brzmi: nigdy. Jeszcze niedawno, już po trzydziestce, wierzyłem że mam na to spore szanse. Trzeba tylko długo i ciężko pracować. Inwestować w samorozwój. Wiarę i inspirację podtrzymywały chłonięte z wypiekami na twarzy wspomnienia spełnionych businessmanów. Ot, na przykład taka historia:
Koniec lat 90-tych, Waldemar poznaje na przyjęciu szefa lokalnej kliniki. Ten, po kilku głębszych, zdradza mu swe frustracje związaną z niską dostępnością plastikowych strzykawek. Dwa dni później, po zaleczeniu kaca, Waldemar odgrzebuje spod sterty siana starą formę wtryskową i rozpoczyna produkcję próbnej partii. Tydzień później zawozi strzykawki do kliniki zapoznanego doktora, ten wita go z otwartymi ramionami i z miejsca kupuje całość. Za zarobiony szmalec Waldemar kupuje kolejne dwie wtryskarki. Po trzech latach jest już europejskim liderem w produkcji prostego sprzętu medycznego, a pod jego willą parkuję siedem mercedesów.
Dlaczego nie umiem zrobić takiego biznesu?
Pierwsza myśl po lekturze podobnej opowieści zawsze była ta sama: niesamowity facet, co za historia! Niestety zaraz potem zjawiała się myśl numer dwa:
Dlaczego nie potrafię zrobić takiego sprytnego biznesu, jak Waldemar? Co, do cholery jest ze mną nie tak?
Podobne wyrzuty czyniłem sobie przez lata. Niczym pochylony nad Playboyem Stefan, czułem, że sukces i szczęście są tuż, tuż. A to, że po nie nie sięgam było oczywiście winą mojej niezaradności / oponki na brzuchu / zbyt małej ilości przeczytanych poradników (niepotrzebne skreślić).
Jednak pewnej nocy, poza księżycem w pełni, olśniło mnie coś jeszcze. Nie ja jestem winien. Winne są…
Zapomniane didaskalia.
Czyli informacje, które przynajmniej drobnym drukiem, powinny znaleźć się przy każdym takim artykule. Mogłoby to wyglądać na przykład tak:
„Drogi czytelniku, oczywiście musimy nadmienić, że:
- Waldemar wraz z ojcem od piętnastu lat zajmowali się już odlewaniem z plastiku rozmaitych rzeczy, dysponowali sprawdzoną siecią dostawców i sporym doświadczeniem w produkcji najrozmaitszych elementów.
- Wujek Waldemara świetnie znał lokalnych urzędników, co pozwoliło otrzymać atest na wyprodukowane wyroby w tydzień zamiast czekać pół roku.
- W tym samym czasie zbankrutowało 386 (często lepiej prowadzonych i bardziej obiecujących) biznesów o podobnym profilu. Zdaje się, że nasz bohater miał też po prostu dużo szczęścia.
- A z tym odgrzebywaniem maszyny spod siana to, ten tego, trochę ubarwiliśmy.”
I jak to brzmi w tym momencie? Niewiele ujmuje przedsiębiorczości Waldka, a ile mniej frustracji powoduje? Taka stopka powinna być obowiązkowa! Niczym ministerialne ostrzeżenia na paczce fajek. Czyż spokój ducha narodu nie jest tak samo ważny, jak stan jego płuc?
A gdybym…
Do dzisiejszych wynurzeń zainspirował mnie tekst Igi Będkowskiej. Fajny, trafny, ale czegoś mi tam brakowało. Jedno to zrozumieć, że nie mamy predyspozycji do wszystkiego. Co innego zaakceptować fakt, że nawet jeśli się owe zdolności posiada, to nie oznaczają one automatycznie świetlanej przyszłości. Zwykle przydają się jeszcze chociażby koneksje, kapitał na start i (chyba przede wszystkim) sporo szczęścia.
Gdybym nie miał ładnej buzi? Gdyby moja mama nie była informatykiem i nie miał bym od małego styczności z komputerami? Gdyby, dzięki wielu wyrzeczeniom, nie wysłała mnie na angielski, ja nie spotkałbym wspaniałego nauczyciela, a później nie odkrył gry, która świetnie nauczyła mnie tego języka? Gdybym przypadkiem nie zagadał do pewnej rekruterki, dostając w efekcie posadę trzy razy lepiej płatną od poprzedniej? Gdybym urodził się w Radomiu? Czy byłbym teraz tu, gdzie jestem? A jaka w tym, co wymieniłem moja zasługa? Żadna!
Dlatego pomagam szczęściu jak mogę, ale na historyjki o genialnym zmyśle biznesowym patrzę już ze zdrowym przymrużeniem oka. Nie wyrzucam sobie nieudolności i nie zazdroszczę niezdrowo Waldemarom. Życzę im powodzenia. Kto wie? Może, przy odrobinie szczęścia, kiedyś jednak do nich dołączę.