Cały ten gender zajmuje się nie tym, czym powinien. Zamiast dyrdymałów o dziewczynkach bawiących się resorakami, powinien zająć się zajęciami fitness. Odpowiedzieć na pytanie: dlaczego to damskie są najlepsze!
Dobrze pamiętam czasy, gdy na siłowni gderałem – „robimy cztery serie, a przecież miały być trzy”. Oburzało mnie, że dla Barta ta rozgrzewkowa się nie liczy. Czułem, że ktoś robi mnie w balona. Miałem rację. I piszę to z pozycji gościa, który teraz już uwielbia targać kilogramy żelastwa:
Siłownia jest głupia i nudna, a my faceci mamy absolutnie przekichane, bo „pójście na siłkę” uznawane jest za pierwszy, najlepszy i najwłaściwszy sposób, by samiec zaczął się ruszać!
Męczennicy zdrowia fizycznego.
Nie rachityczna sylwetka, nie podciągnięte wysoko skarpetki szarej barwy i wreszcie nie wpatrywanie się co chwilę w smartfona o ekranie wielkim, jak szyby w holenderskich domach. Najpierw zdradza ich wyraz twarzy. Mina wyrażająca bezbrzeżną nudę / pogardę / nienawiść do miejsca, w którym się znaleźli.
Goście, którzy uznali, że pora wziąć się za siebie. Jest oczywiście i gorsza opcja – uznały tak ich kobiety. Niezależnie od przyczyn – nie wróżę im tam świetlanej przyszłości. Przeciętnie obstawiam, że wytrzymają maks miesiąc. Zwykle okazuję się zbytnim optymistą.
I co ty robisz tu, uuu?
Szczególnym i tragicznym podgatunkiem męczenników są ci, co na siłownie przyszli schudnąć. Nie dość, że cierpią katusze, to jeszcze z efektywnością bliską zeru.
Pomachanie ciężarkiem, cztery minuty przerwy, pomachanie innym, znów czekanie. Gdyby w czasie tych samych 45 minut nasz pulpecik wybrał się na spacer, spaliłby ze dwa razy więcej sadła. Ale przede wszystkim – spędziłby ten czas 389 i pół raza przyjemniej.
W poszukiwaniu straconego ubawu.
Problem w tym, że niewielu próbuje czegoś innego niż siłka. No może poza podobnie znienawidzonym przez „biorących się za siebie” bieganiem. Mało kto decyduje się na eksperymenty. Straumatyzowanym ofiarom WF-istów z łaski bożej nie przyjdzie do głowy, że ruszenie tyłka może być zwyczajnie przyjemne. Może sprawiać radość i pozwolić odpocząć od stresującego dnia za biurkiem.
Wiecie, o co najpierw pytam tych, co chcą, bym ułożył im plan treningowy? Nie o ilość sesji w tygodniu, nie o czas ich trwania, ani dostępny na danej siłowni sprzęt. Zadaje jedno, kluczowe pytanie:
Ależ dlaczego właśnie siłka??? Kręci cię? Lubisz to? Jaka jest szansa, że wytrwasz tam dłużej niż cztery tygodnie?
Nie cierpię sytuacji, kiedy z góry wiem, że ktoś nie zastosuje tego, co mu powiem. Albo wytrwa najwyżej trzy tygodnie.
Odsyłam zatem petentów, polecając spróbować squasha, cross-fitu, albo sztuk walki. Szczególnie tych ostatnich – kupa radochy i wszechstronne, poprawiające siłę i wytrzymałość treningi. A jakie to męskie!
Chyba, że Tobie (drogi czytelniku), albo facetowi, któremu pokażesz ten tekst (jeszcze droższa czytelniczko), specjalnie nie zależy na tym ostatnim. Wtedy, to dopiero otwierają się możliwości!
Moje ciało śpiewa.
Opowiadałem, jak przypadkowo trafiłem na aerobik. Było super! Jeśli miałbym zachęcić jakiegoś faceta, napisałbym: ostry wycisk, poprawa wytrzymałości i koordynacji, dobiegające z głośników elektroniczne hity rodem ze studenckich imprez oraz sala pełna dziewoj w obcisłych legginsach. Szczególnie polecam zajęcia, mające w nazwie pump albo kettlebell.
Jednak największą, konsumowaną średnio dwa razy w tygodniu, miłością darzę system pod zagadkową nazwą „Body Art”. Każdemu, kto zadaje mi pytanie „o co w tym chodzi”, odpowiadam:
Wyobraź sobie przeprowadzane przy dźwiękach relaksującej muzyki zajęcia koordynacyjno-rozciągająco-siłowe. Połączenie dynamicznej jogi oraz ćwiczeń wzmacniających w oparciu o masę własnego ciała. Same naturalne ruchy.
Trafiałem na grupy pełne ciamajd, jak i pełne wymiataczy. Bywałem na zajęciach, gdzie czułem się jak wnuczek, oraz na takich, gdzie sam wyraźnie zawyżałem średnią wieku. Nie zdarzyło mi się tylko jedno – aby na sali było więcej niż czterech panów. Dziwne, szczególnie biorąc pod uwagę, jak często wypełzam z sali półżywy ze zmęczenia. Czyżby bali się wycisku?
Ale nie wycisk jest główną przyczyną gorącej miłości, jaką obdarzyłem Body Art. Nie jest nią też większe rozciągnięcie, lepsza rzeźba (!), ani koordynacja. Uzależniłem się od uczucia, które towarzyszy mi po każdym treningu. Wrażenia niesamowitej harmonii z własnym ciałem. Tego, że właśnie zrobiłem dla niego coś bardzo, bardzo dobrego.
Po siłce, jodze, albo innych zajęciach bywam: napompowany, w endorfinowej euforii, rozciągnięty, albo pełen dumy (wytrzymałem!). Kiedy wracam do domu po Body Art czuję, że (jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało) moje ciało śpiewa. Ze szczęścia.
Niechaj twoje zaśpiewa również!
Wielkimi krokami zbliża się Nowy Rok. Czas postanowień i okres, kiedy z trudnością można wbić się na jakiekolwiek zajęcia. A może właśnie to właśnie teraz, zanim nastąpi ten smutno-śmieszny czas, jest odpowiednia pora na eksperymenty?
Na koniec w ramach inspiracji wizualnej, przedstawiam wam moją ulubioną trenerkę – Ewę Miśkiewicz. Co ja bym dał, żeby w tym wieku być chociaż w połowie tak sprawnym…