Staten Island to jedna z pięciu dzielnic (borroughs) Nowego Jorku, która – jak można się domyślić z nazwy – leży na wyspie. Władze miasta są tak wspaniałomyślne, że zapewniają mieszkańcom darmową komunikację promową. Z rozmachem. Przystani nie powstydziłby się pewnie niejeden operator rejsów międzynarodowych.
Na oko połowę pasażerów mojego rejsu stanowią turyści, miejsca przy barierkach są więc dość oblężone. Ja podchodzę do rzeczy strategicznie i półgodzinny rejs na Staten Island poświęcam na obczajenie infrastruktury i najlepszych miejsc widokowych na podróż powrotną. Dopływamy i, jako że nie dostrzegam (podobno jest) możliwości wejścia ponownie na ten sam prom (po dopłynięciu wszyscy muszą zejść) spędzam pół godziny na nabrzeżu. Słońce, fajne widoki, jest sielsko. Aż szkoda, że napięty grafik nie bardzo pozwala na zwiedzenie najspokojniejszej i trochę „wiejskiej” części metropolii.
Relaksowe pół godziny mija bardzo szybko i nadchodzi czas na gwóźdź programu, czyli rejs powrotny. Każdemu kto sie tam znajdzie polecam naturalnie celować w górny pokład, niestety bywa on (często losowo) zamknięty. W takim przypadku najlepsze miejsca są na dolnym pokładzie na samym dziobie. Wystarczy zając wcześnie i można wygodnie podziwiać rosnący w oczach Manhattan w całej okazałości. Zbliżając się stopniowo i odsłaniając coraz więcej szczegółów po prostu urzeka. A, tak, Statua Wolności. No jest tam. Stoi i wita. Mała i zapyziała. Mieszkańcu loftu z uśmiechami wieczorem pytali, jak mi się podobała i czy zawiodła mnie niesamowicie, czy tylko bardzo mocno.