Dziś dowiesz się, jak krakowski Miesiąc Fotografii nauczył mnie, że powinniśmy się szczepić i spożywać gluten. Wszystko w oczekiwaniu na organiczny kebab.
Nienawidzę wiosennych miesięcy w Krakowie. Cierpię na FOMO – boję się, że coś mnie ominie, a dzieje się tyle, że fizycznie nie da się uczestniczyć w każdej interesującej imprezie. Najgorsze są wystawy i inne atrakcje “stałe”. Brak – niczym w kinie – silnego impulsu: stawić się we wtorek o 20:00, powoduje odkładanie odwiedzin na święte nigdy. A w międzyczasie całość się kończy – wkurzające.
Zdeterminowany, by tegoroczny Miesiąc Fotografii nie umknął mi jak zeszłoroczny – stawiłem się więc w krakowskim Bunkrze Sztuki na wystawie “Ciało obce”.
Ciało. Swojska i egzotyczna cielesność oraz jej uprzedmiotowienie w fotografii i filmie. Fragment kontrowersyjnego, szmirowatego teledysku, rozkładówka Playboya służąca latami jako obraz referencyjny podczas testów kompresji zdjęć i afrykański album kojarzonej z Führerem Leni Riefenstahl. W klimat wprowadza nas umieszczony przy wejściu opis ekspozycji. Zacytuje fragment, który najbardziej mnie poruszył:
Nie potrafię uciec od skojarzenia z Saartjie Baartman, młodą kobietą z plemienia Khoikhoi, która na początku XIX wieku została wykorzystana przez grupę „przedsiębiorczych” białych mężczyzn jako obwoźna erotyczna atrakcja – „hotentocka Wenus”. Głównym przedmiotem fascynacji europejskiej publiki, której prezentowana była dziewczyna przywieziona z afrykańskich kolonii, były proporcje jej ciała, w szczególności rozmiar pośladków. Baartman była zmuszana do publicznego obnażania się i prostytucji. Zmarła w paryskich slumsach, nie dożywszy trzydziestu lat. (…) Z całego szumu, który ją teraz otacza, najmocniej uderza mnie proste pytanie – jak blisko mi do jej paryskiej widowni.
Poruszył mnie na tyle, że po powrocie do domu postanowiłem pogooglać na temat „hotentockiej Wenus”. No i co? Okazuje się, że Pan Kurator nagiął fakty tak, żeby mu pasowało! Zgody oczywiście nie ma, ale sporo źródeł zdaje się mówić, że Baartman nigdy, za żadne pieniądze i w żadnej sytuacji nie zgodziła się na odsłonięcie „wszystkiego”. Zaś jej prostytuowanie się, a tym bardziej publiczne, też chyba trzeba włożyć pomiędzy bajki. Cóż – historia nieprawdziwa, ale tak dobra, że aż szkoda było nie wykorzystać. Co tam uproszczenia! Przecież nikomu nie będzie się chciało tego sprawdzać.
I wtedy… Wtedy przypomniałem sobie tekst, który ostatnio wam polecałem oraz moją przygodę z rzucaniem glutenu…
Opowiedz mi bajkę.
Dla tych, którzy nie chcą przebijać się przez ów artykuł, wniosek końcowy: sprawnie opowiedziana historia jest w stanie przekonać nas do wszystkiego, nawet mimo braku poparcia twardymi faktami oraz ziejącymi dziurami we wnioskowaniu.
Całość przeważnie opowiedziana jest w dobrej wierze, a pewne fakty są „odrobinę gięte”, aby nie komplikować. Uproszczona historia Wenus, ułatwia odbiór i prowadzi nas dokładnie tam, gdzie trzeba. Do pytania – „kiedyś byliśmy rasistami i seksistami, niby jesteśmy coraz mniej, ale czy na pewno?”. Pytanie szczytne, słuszne i doskonale przygotowujące pod obejrzenie wystawy. Dlaczego więc się czepiam? Ponieważ całość uparcie przypomniała mi – zapewne także napisane w dobrej wierze – historie, które skłoniły mnie do czasowego dołączenia do modnego ruchu gluten-free.
Ich sens był mniej więcej taki:
- „oryginalnie” nie korzystaliśmy z żywności bogatej w gluten, ponieważ przetworzenie ziaren było dla nas zbyt skomplikowane, nie jesteśmy więc do tego ewolucyjnie przystosowani
- takie produkty zawierają nieprzyjazne substancje, służące roślinom by bronić się przed pasożytami, które kończąc w naszych jelitach – sieją tam spustoszenie,
- złe korporacje napychają nas żarciem powodującym choroby cywilizacyjne – wszystko, aby jeszcze bardziej nabić sobie kabzę.
Całość opowiedziana bardzo przekonująco, z argumentami odwołującymi się do „tego, jak było kiedyś” i zdrowego rozsądku. Skutecznie. Postanowiłem spróbować rzucić zły gluten.
Trwało to już kwartał, a ja rosłem w dumę ze swojej progresywności. Idyllę przerwała jednak diagnoza wrzodowa, wizyta u gastrologa i spowodowane tym, co mi powiedział, głębsze przyjrzenie się tematowi. Wyszło że:
- żadne sensowne źródło naukowe nie potwierdziło tezy o szkodliwości glutenu u zwykłych, nie cierpiących na rzadką celiakię i chorobę dühringa ludzi,
- odstawienie glutenu (a także mleka, mięsa, junk foodu, pewnie warzyw też), powoduje odzwyczajenie się organizmu od trawienia tegoż i straszliwe problemy po ponownym rozpoczęciu przyjmowania – stąd rady „odstaw na pół roku a potem wróć i porównaj” są jakby… nieuczciwe,
- najlepsze: większość obecnych na rynku modnych produktów bezglutenowych… wcale nie jest do końca bezglutenowa, zawierając często niewielkie jego ilości, co jest absolutną zmorą prawdziwych bezglutenowców. Wcześniej w ciemno mogli brać z bezglutenowych półek. Teraz muszą robić dogłębny research przed zakupem każdego, krzyczącego „keine gluten” produktu!
Nie wspominając już, że osobnicy mający problem z nadwagą, pochłaniają na kilogramy bezglutenowe batony i tarty, jakby to była – nie przymierzając – bezkaloryczna, ekologicznie sałata. Czekam na organiczny, bezglutenowy, wegański kebab. Już widzę te kolejki chcących nażreć się syfu, wmawiając sobie, że nie jest nim, bo ma przyklejony eko-znaczek.
Przez pole minowe – świadomie.
Do czego zmierzam? Żyjemy w czasach, w których łamanie stereotypów i kwestionowanie standardów jest po prostu modne. Chcemy być mądrzejsi i sprytniejsi niż wcześniejsze pokolenia. Być najlepszą wersją nas samych (ha!). A, że nasze mózgi nie lubią się przemęczać, łatwo dajemy się podejść zgrabnym historiom. Takim, jak opisane wyżej.
Latami stosowałem nieskuteczny program treningowy tylko dlatego, że był znakomicie i zdroworozsądkowo opisany. Brak efektów mi nie przeszkadzał – z taką teorią to po prostu musiało działać! „Cierpiałem” też na nietolerancję laktozy. Faktycznie – szklanka mleka raz na pół roku wywoływała efekt iście piorunujący. Jednak, gdy zacząłem je regularnie podpijać, to po kilku tygodniach okazało się, że mogę wlać w siebie na raz pół kartonu i absolutnie nic mi nie jest. A takie przekonujące były te artykuły ostrzegające o braku enzymów i skręcie kiszek…
Myślę, że większość anty-szczepionkowców też ma za sobą lekturę paru tekstów o autyźmie, złych korporacjach i życiu w zgodzie z naturą, bez jakiejkolwiek głębszej refleksji i dokładniejszego zbadania tematu. Chociażby wyrywkowej weryfikacji źródeł podawanych przez autorów.
Dlatego:
a) kiedy następnym razem natrafisz na niezwykle przekonujące, odkrywcze treści – odetchnij głęboko i zastanów, czy to naprawdę trzyma się kupy i poparte jest faktami, czy może wyłącznie odwołuje się do mglistych, a modnych pojęć zdrowego rozsądku i życia w zgodzie z naturą,
b) jeśli dysponujesz znośnym angielskim, w ramach zadania domowego spróbuj przeczytać tekst o GMO, którego (mimo, że od dawna kupuje całkiem sporo organicznych rzeczy) jestem… zwolennikiem.
I pomyśl trzy razy, zaglądając w jakieś wiarygodne statystyki, nim odmówisz standardowych szczepień u swojego dziecka. Proszę.