Tleniona blondzia, dziecko, budowa na kredyt i wczasy w Mielnie – tak kiedyś wyglądały moje marzenia. Porzuciwszy razu pewnego ten tradycyjny, lokalny ideał, zorientowałem się, że zrodziło to pewien bardzo przykry problem.
Najmocniej rusza mnie zawsze podczase świątecznych wizyt we Wrocławiu. To takie miasto na zachodzie Polski, gdzie się urodziłem i spędziłem pierwsze 24 lata życia. Miasto podobne do Berlina jak dwie krople wody, co nie przeszkadzało, by we wczesnym dzieciństwie atakowano mnie zewsząd określeniami takimi jak „piastowski Wrocław, gdzie każdy kamień mówi po Polsku”. Ale ja tu o kamieniach, a miało być o ścianie.
Tak więc znów mnie ruszyło, tym razem na skutek rozmów z mamą Dara oraz opowieści innego kumpla o jego przebojach z rodzicami. Wszystko da się sprowadzić do dwóch słów: przepaść międzypokoleniowa.
Jeszcze sernika? Dlaczego nie jesz mięsa? A chleb?
Zacznijmy delikatnie – od jedzenia. Popełniłem z resztą na ten temat osobny tekst. Dość powiedzieć, że zarówno mnie, jak i wielu moich znajomych przeraża fakt, że dla naszych rodziców i – przede wszystkim – dziadków punktem honoru w czasie wszelkich wizyt jest nafaszerować nas żarciem. Tak, wiem, że kiedyś nie było go w takiej obfitości i że mogła to być atrakcja i tradycja. Wtedy, nie teraz.
Ilość to jedno – kwestią jest też to, co chcemy, lub czego nie chcemy jeść. Od dramatów wegetarian przeżywanych w kontakcie z babciną kuchnią, po szczegóły takie, jak złamanie tradycji spożywania sałatki jarzynowej z pieczywem. Co z tego, że „wszyscy tak jedzą”, skoro to zagryzanie kartofli chlebem…
Prezenty, rzeczy, przydasie
Zabawne? To, nim przejdę do meritum, przykład o nieco większym ciężarze gatunkowym: materializm. Wiemy jak było – czas niedostatku, który w latach dziewięćdziesiątych gładko zmienił się w obfitość. Początkowo dostępną nielicznym, bo wszystko było ekstremalnie – w porównaniu z dniem dzisiejszym – drogie. Ale dzisiaj? Komplet przyborów kuchennych za 14,99; kubki za złotówkę; znakomita pościel w wyjątkowej promocji. I, żeby jeszcze nasze „pokolenie wyżej” kupowało to tylko dla siebie. Nie! Wszystko to płynie do nas szerokim, pstrokatym i niepasującym do niczego i generalnie zbędnym w naszych mieszkaniach, strumieniem.
Próbujemy, tłumaczymy, negocjujemy – bezskutecznie. I tak wraz z fajową – bo sentymentalną czekoladą i pomarańczą – dostaniemy w komplecie na następne Boże Narodzenie kolejnego plastikowego aniołka. Wtedy, mimo pielęgnowanego spokoju i pozytywnego podejścia mamy ochotę zawyć:
Nie chcemy od was nic materialnego! Nie wiecie co nam kupić, bo – takie czasy – żyjemy innym życiem i po prostu to zaakceptujmy. Nie chcę figurki, którą chińskie dziecko pakowało do pudełek w czasie dwunastogodzinnej zmiany w fabryce! Nie szantażujcie nas tym, że robimy wam przykrość nie chcąc od was takich prezentów. Wy robicie nam podobną i – dodatkowo – kłopot, bo jeszcze musimy coś z tym zrobić – wyrzucić (a środowisko?), schować do szafy (super…), albo męczyć się z oddaniem komuś innemu (znam ciekawsze hobby).
Rozgrzani? Czas na danie główne.
Gdzie masz żonę? Co z twoimi studiami? Po co ty tam jedziesz?
I moje ulubione: „jak to nie interesujesz się polityką i nie czytasz gazet?”. Czyli dlaczego nie jestem taki, jak nakazuje opiewany we wstępie tradycyjny model żywota człowieka poćciwego? Szczęście, że nie mam rodzeństwa. Gdyby przypadkiem okazało się zwyczajne, jak w banku miałbym zapewnioną posadę rodzinnej czarnej owcy.
Skąd te różnice? Oczywiście na skutek kompletnie innego bagażu doświadczeń i życiowych nauk, a co za tym idzie systemów wartości i pomysłów na świat oraz siebie. To przykre i bolesne, ale czasem czuję jakbym więcej wspólnego miał z dziewczyną ze Szwecji spotkaną w kuchni hostelu w Tel Awiwie. Jej nie musisz tłumaczyć powodu, dla którego nie marzysz już o tlenionej blondzi i wybudowaniu się pod miastem, a zamiast weekendu na daczy wolisz odwiedzić znajomych w Szczecinie.
Jest taka zasada – chyba także w filozofii Zen – by niczego od nikogo nie oczekiwać. Tymczasem krewni łamią ją radośnie, doznając w konsekwencji bolesnego zawodu. Ktoś w nie jest taki i nie zachowuje się tak, jak – zgodnie z naszą logiką i systemem wartości – powinien.
A potem siedzimy naprzeciw siebie przy świątecznym stole – oni przekonani, że jesteśmy dziwni i może nawet trochę pomyleni. My – wcale nie lepsi – przekonani o jedynej słuszności naszych wegańskich, startupowych podróży holenderskim rowerem dookoła świata, relacjonowanych przez instagram z doklejonego do naszej dłoni smartfona. Prawda, jak to często bywa, leży pewnie bezrobotna gdzieś po środku dzielącej nas przepaści.
Dlaczego boli tak bardzo? Dlaczego nie umiemy nie mieć wobec siebie sztucznych oczekiwań? Odpowiedź jest tyleż prosta, co mało optymistyczna – nie wychodzi nam, bo z tymi, z którymi łączy nas najwięcej przeżyć i emocji, zawsze jest o to najciężej. Prościej więc puścić w niepamięć, czy wyjaśnić nieporozumienie z panią w spożywczaku, niż z własnym bratem.
Perspektywy na światełko w tunelu
Czyli prościej mówiąc – wnioski. Cóż… problem do łatwych nie należy i przypomina bardziej dylematy z greckich tragedii, niż posiadające jedną prawidłową odpowiedź pytanie z „Milionerów”. Nie wymyśliłem dotychczas nic ponad:
- zdecydowaną, czasem nawet przesadzoną (by nie utrwalać, że „czasem się uda”) asertywność jeśli chodzi o prezenty i jedzenie
- omijanie pewnych tematów, aby uniknąć bezprzedmiotowego wzajemnego przekonywania się
- powstrzymywanie się od oświecania bliskich „wegańskim światopoglądem” (to akurat dość uniwersalna, lecz jakże ciężka w zastosowaniu zasada)
- niezmordowane poszukiwanie wspólnych tematów i poglądów, które mogłyby nas zbliżyć
- pamięć, że „nic na siłę”, czasem po prostu nic, poza kurtuazyjnymi kontaktami – które wcale nie muszą być złe, czy przykre – się z czegoś nie wykrzesze
A czy warto się w ogóle tak męczyć i trudzić? Myślę, że tak – obserwując czasem na ulicy dzisiejszych licealistów, obawiam się po cichu, że z nimi będzie tak samo. Tylko, że wtedy to my będziemy ci „zacofani”.