Po wczorajszym pierwszym Big Macu w życiu, dzisiaj też padło na hamburgery. Tym razem jednak bardziej fancy, bo w (podobno) polecanym przez tubylców, ukrytym przed wzrokiem niepowołanych Burger Joint.
Ciężko uwierzyć, ale do knajpy wchodzi się przez hall luksusowego hotelu, gdzie za recepcją trzeba skręcić w wąski przesmyk między ścianą a zasłaniającą nie-wiadomo-co kotarą. Słowem – jeśli dokładnie nie wiesz gdzie i czego szukasz – nie ma szans, żebyś znalazł.
Burgery dobre, klientela (na oko) przynajmniej w połowie lokalna. To, co najbardziej przypadło mi do gustu, to polityka w stosunku do zamawiających klientów. Gdy dochodzi Twoja kolei, a ty nie wiesz czego chcesz i zaczynasz się zastanawiać – zostajesz odesłany na koniec kolejki. Z jaką radością widziałbym upowszechnienie się takiego zwyczaju szerzej!