Poniższą historią chciałem podzielić się od dawna, jednak postanowiłem, że doczekam i opowieścią tą uczczę okrągłą rocznicę owych brzemiennych w skutki wydarzeń. I w końcu jest – dziesięć lat odkąd próbując zgubić bebzon, przypadkiem zmieniłem swoje życie.
Cielęcina. Tym krótkim, bolesnym słowem mogę określić siebie przed 23 rokiem życia. Przedstawiam wam Igora 2005, typowego studenta – miłośnika tanich ciuchów i podobnie ekskluzywnego browara. Stylowy potrójny podbródek świetnie współgra z modną fryzurą „tak jak zawsze psze pani”.
Jak do tego doszło?
Byłem normalnym dzieciakiem. Lubiłem biegać za piłką i choć przechodzenie przez płoty nie szło mi koncertowo, zdecydowaną większość swojego młodocianego życia spędzałem na świeżym powietrzu. Aż do momentu, gdy gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych, przenieśliśmy się z rodziną z przedmieść do centrum Wrocławia.
Nowa okolica do najlepszych nie należała i podejmowane próby zapoznania nowych kolegów z podwórka kończyły się jednakowo: natarciem głowy nowemu. Szybko więc zamiast na grze w nogę, zacząłem spędzać popołudnia z książką w ręku, a to bardzo szybko zaczęło być widać na zajęciach z WFu. Odstawałem od kolegów, a nauczycielka oczywiście miała takich jak ja w głębokim poważaniu, ograniczając swoją rolę do rzucenia nam piłki i odgwizdania przerwy. Najczęściej marzyłem by być niećwiczącym.
Co ciekawe gdzieś między 3 a 5 klasą przeżyłem, niestety tylko chwilowo, renesans sprawności fizycznej. Nastrojony obejrzaną na video klasyką kina akcji, skończyłem na karate we Wrocławskim Klubie Sportów Azjatyckich Budokan. Niedogrzana sala, treningi na boso, 90 minut ostrego wycisku dwa razy w tygodniu – powoli robił się ze mnie prawdziwy twardziel. Co z tego, skoro z powodu wykluczenia podwórkowego nie radziłem sobie ze sportami zespołowymi. Wciąż byłem jedną z tych najgorszych cielęcin. Nienawidziłem tego.
Niestety po któryś z kolei wakacjach, z nieznanych mi do dzisiaj przyczyn, nie wróciłem na treningi. A później, to już tylko równia pochyła.
Fakt – jeszcze w ósmej klasie spróbowałem i poszedłem na zajęcia z koszykówki do Śląska Wrocław – ówczesnego mistrza Polski. Niestety tam to dopiero nabawiłem się traumy. To nie była szkoła koszykówki, a poławialnia talentów. Możecie sobie wyobrazić salę pełną „najlepszych rozgrywających w klasie” i mnie pośród nich. Moczę prześcieradło do dzisiaj.
A potem przyszło liceum, gdzie było chyba jeszcze gorzej niż w podstawówce. Tam traktowano nas – fajtłapy – z pobłażliwą sympatią. Licealni WF-manni, niedowartościowani maczo dla ubogich, z których z nazwiska pamiętam jedynie niejakiego Tomasza Cygala, mieli dla takich jak ja wyłącznie pogardę. W dzień, kiedy w planie lekcji wypadał WF jesienne poranki wydawały się bardziej szarobure niż zwykle.
Igor, jesteś gruby.
Od całkowitego utonięcia w sadle uchroniły kulinarne zwyczaje kultywowane przez mamę. Dużo jarzyn, gorzka herbata i żadnego polewania ziemniaków tłuszczem. No i jeszcze od zawsze lubiłem dużo chodzić. Stopniowo jednak na brzuchu pojawiały się kolejne fałdki, a rozebranie na plaży stawało coraz bardziej krępujące. Na przełomie 2004 i 2005 roku skonstatowałem odkrywczo:
Igor, wystaje ci bebzon! 90kg przy 185 wzrostu i ani grama sensownego mięśnia. Wkrótce skończysz studia – siedząca praca, samochód służbowy. Do 30tki spokojnie przekroczysz 100kg, a potem…
STOP! Zgadałem się z Bartem, który chętnie próbował nowych rzeczy i wyprzedzał mnie w samorozwoju o dwie długości stadionu. Postanowienie brzmiało: idziemy na siłkę! I tak, w lutym 2005 roku podjąłem swoje pierwsze, naprawde regularne treningi.
Igor, jesteś chudy
Zbliżało się lato, Bart – którego zaletą jest szerokie spojrzenie i wiele pomysłów, a wadą słomiany zapał – wykruszył się, ale ja zostałem na posterunku. Od lipca do września zaś zrobiłem pierwszy naprawdę duży krok. Zapisałem się na siłownie koło Piotrka, na drugim końcu miasta. I regularnie, zdaje się trzy razy w tygodniu, chodziłem tam na piechotę.
Naprawdę się zawziąłem, wprowadziłem pierwsze dobre zmiany w diecie i na trzy miesiące rozstałem się z piwem. Rezultat przeszedł najśmielsze oczekiwania – z ponad 90, zjechałem do 77 kilo.
Prawdziwym symbolem osiągnięć było zostanie w ostatnim semestrze piątego roku grupowym pupilkiem Pana Lichosika – jednego z dwóch najbardziej wymagających wuefistów na ekonomicznej. From zero to hero.
Szkoła życia
Droga, którą przebyłem od tamtego lutowego poranka, to prawdziwa szkoła życia. Szkoła, w której kaloryfer i żyła na bicepsie to efekty uboczne. Naprawdę cenne jest wszystko, czego nauczyłem się o zdobywaniu nowych, nieznanych obszarów i pokonywaniu trudności, i co teraz z powodzeniem stosuję w innych dziedzinach życia.
Najpierw była łatwowierność i zakuty łeb neofity. Łykałem jak pelikan perełki naukowej wiedzy zasłyszane w szatni oraz w sklepach z odżywkami. Dwa długie lata zajęło mi więc zorientowanie się w sprawach podstawowych. Takich, jak to, że warto ćwiczyć nogi i fakt, że reklamowane na plakatach przez obejmowanych przez blond-lale umięśnionych bydlaków, odżywki „na masę” to strata pieniędzy. Tak, jadłem proszki składające się w 75% z cukru, próbując jednocześnie schudnąć. Byłem na tyle zaimpregnowany na kontrargumenty, że nawet odczytany na głos przez matkę skład „Biogenix Monster Mass”, nie wzbudził moich wątpliwości.
Następnie, zaczytany w kulturystycznych forach, na lata utknąłem w obsesji trenowania jak najwięcej oraz ciągłego robienia „masy” i tak znów ważyłem ponad 90 kg.
Szczęśliwie odkryłem w końcu, że najtrudniejsze w całej zabawie jest ułożenie i trzymanie odpowiedniej diety, a nie wpierdzielanie gór jedzenia. Prosto być spaślakiem dźwigającym ciężary – to (wierzcie lub nie) jest łatwe i przyjemne! Dużo ciężej nie zeżreć na raz kilograma pysznego spaghetti.
Nieoczekiwana odsiecz w walce ze zbędnym tłuszczem przyniosło kolejne olśnienie – podejście holistyczne. Co z tego, że przysiadam 140 kilo, jeśli po wejściu na siódme piętro wypluwałem płuca, a ciału brak było gibkości, jak więźniom kobiety. Pojawiło się bieganie, pilates, joga, a w tle dalsze eksperymenty z dietą. Wciąż uwierał ograniczony światopogląd – latami wyznawałem trenowanie za każdym razem całego ciała. Po prostu przemawiała do mnie podbudowa teoretyczna takiego podejścia. W końcu, zbiegiem okoliczności, poćwiczyłem trochę „starą, bezsensowną metodą” split, by – ku głebokiej konsternacji – w miesiąc osiągnąć efekty lepsze, niż przez cały poprzedni rok.
Jako ostatnie odeszły częste, długie i ciężkie treningi. W minionych miesiącach spędzam na ćwiczeniach siłowych nie więcej niż godzinę tygodniowo i – choć początkowo trochę mi „spadło” – to teraz wyglądam, ale przede wszystkim czuję się, lepiej niż kiedykolwiek! Choć kto wie, może wkótce zacznę trenować codziennie po pięć godzin? Bo teraz już…
Wiem, że nic nie wiem
Jedno zdanie na podsumowanie lat doświadczeń. Co dobre dla Stefka, może być kontrproduktywne dla Mietka, co wcześniej działało u Mietka, może być teraz zupełnie bez sensu. Ba! Wpływ może mieć (i ma!) to, gdzie Mieczysław znajduje się geograficznie, jaka jest pora roku i co dzieje się w jego życiu osobistym. Nie kwestionuje już i nie wyśmiewam żadnej diety i metody treningowej. Szerokim łukiem omijam jedynie tych trenerów i guru żywieniowych, od których nigdy nie słyszy się „nie wiem” i „to zależy”. Eksperymentuję, czytam i bawię się. Nauczyłem się by mieć otwarty, lecz uzbrojony w zdrowy sceptycyzm mózg.
Takie podejście sprawdza się wszędzie i ma tylko jeden haczyk. Nie wystarczy, niestety, przeczytać historii takiej, jak moja. Tę drogę, wraz z błędami, trzeba – niestety – przebyć samodzielnie.
Kończę, idę na siłownie.