Człowiek to zabawna istota. Jeśli, gdy był bezbronny, ktoś zrobił mu świństwo – potrafi to doskonale zracjonalizować.
Co poniedziałek z grupą znajomych oglądamy ambitne filmy – samemu czasem ciężko się zmusić, no i przynajmniej wykorzystuję jeden z bezsensownych zakupów sprzed lat – 46 calowy, podłączony wyłącznie do komputera, telewizor.
Tym razem, nakręcony wpisami Andrzeja i Kamila i wyjątkowo wysoką średnią na IMDB, zaproponowałem wypad do kina na „Whiplash”. Dobry film i ponoć niezły kop motywacyjny – cenna rzecz w zimowo-rozleniwiających okolicznościach przyrody.
Co zobaczyłem? Niebanalnie opowiedzianą historię utalentowanego muzyka, trafiającego pod skrzydła szanowanego mentora o faszystowskich metodach nauczania. Bez hollywoodzkiej sztampy, gdzie w minutach 0-75 bohater ciężko pracuje i staje się coraz lepszy, w 76-tej następuje kryzys, z którego otrząsa się pomiędzy 77-mą a 84-tą, by w 85-tej odnieść zwycięstwo. Film jest dobry, choć może nie tak, jak sugerowały by to entuzjastyczne oceny. Jednak w żaden sposób…
„Whiplash” nie jest filmem motywującym do czegokolwiek!
Pamiętasz tego nauczyciela, który niczego specjalnie nie tłumaczył, za to wiele wymagał, rzadko chwaląc, lecz nie szczędząc nagan? Pamiętasz go po tylu latach – w końcu był wyrazistą postacią. Bywa, że idziesz krok dalej – „z perspektywy czasu” oceniasz go jako najlepszego pedagoda. Niesłusznie. Coś w nas sprawia, że racjonalizujemy przebyte traumy. Bardzo chcemy, aby nasze cierpienie miało jakiś sens.
Orał nami pole bez pługa, ale jak to ukształtowało nam charakter!
Podobnie robią kolejne roczniki angażujące się w kretyńskie obrzędy fali, chrztów pierwszoroczniaków i innego znęcania się nad bliźnimi w imię… no właśnie, w imię czego?
Neurotyczny mentor z „Whiplash” twierdzi, że po to by ludzie przekraczali swoje granice. Dodaje, że nie ma bardziej demotywujących słow niż „dobra robota”. Może mieć racje, tyle że wyłącznie jeśli chodzi o rytmiczne uderzanie pałeczkami w talerz w tempie czterysta na minutę, względnie wyskoczenie z okopu i radosny bieg prosto pod ogień cekaemów.
Zamordyzm zabija myślenie i kreatywność
Tworzy zufinikowane ludzkie roboty, ryjące na pamięć i przepisujące do zeszytu gazety i książki. Miałem takiego nauczyciela – polonista Marian Bednarek, prawdziwa legenda wśród starszych roczników absolwentów jednego z najlepszych wrocławskich liceów. Zaraz po maturze byłem w stanie racjonalnie wytłumaczyć wprowadzany przez niego bezsensowny terror i niszczenie odmiennych od jego własnych poglądów. Chociaż, może przesadzam, na pewno chociaż raz usłyszałem od niego:
„Dobra robota”
Tych, podobno demotywujących, słów mój kumpel nie usłyszał za to przez lata pracy dla polskich firm. Do dziś pamiętam jego radość po paru tygodniach pracy dla Holendrów. Odbierając skonfigurowany przez niego moduł, któryś z znich skwitował to prostym „good job”. Dwa słowa, które zwiększyły jego motywację skutecznej niż kolejny integracyjny wyjazd w góry.
Czemu terrorystyczne podejście dalej pokutuje?
Bo łatwiej nawrzeszczeć, niż zainspirować; prościej zastraszyć i zmusić do szukania po omacku, niż mądrze wyjaśnić. Tylko, kurcze, mamy XXI wiek. Nie prowadzimy koczowniczego trybu życia i rozumiemy potrzebę regularnych kąpieli, ochrony głowy przed słońcem, utrzymywania higieny małego przyjaciela i dokonywania uboju w higienicznych warunkach. By to robić nie musimy bać się niewidzialnego Pana z białą brodą, który w przeciwnym przypadku wtrąci nas do gotującej się smoły – wystarczy wiedza. A że tak jest trudniej – to już urok społeczeństwa postępu…
A jeśli ktoś nie umie być inspirującym mentorem, niech zamiast faszystą, zostanie lepiej średnio wymagającym rzemieślnikiem. Bo nawet jeśli terrorem faktycznie wykreuje jakąś wybitną jednostkę, to czy jest to warte kilkudziesięciu osób, które zostaną złamane po drodze? Przepraszam, naprawdę mnie ruszyło.