Tego nie da się opisać słowami. Siłą musimy powstrzymywać się, aby co chwilę nie zatrzymywać się na zdjęcia. Przeżywam to samo, co na “Top of the Rock”. Marsjański, odrealniony krajobraz. Granice absurdu osiągamy napotykając na… węgierski gang harleyowców.
170 metrów nad poziomem morza. Wielki Kanion też pewnie powaliłby nas na kolana, gdybyśmy tylko zeszli na jego dno. Z góry był piękny, ale tak wielki, że aż abstrakcyjny. Ależ wydmy!
27 metrów poniżej poziomu morza. 59 metrów poniżej poziomu morza. 80 metrów poniżej poziomu morza.
Kolejna zamknięta boczna droga. Zatrzymujemy się. Bartek nie ma zamiaru ruszać się z auta, więc sam wybieram się pieszo w kierunku widocznej w oddali równiny z tajemniczymi białymi połaciami.
Przeżywam najbardziej niesamowite chwile w czasie całego wypadu. Dokoła ani jednej żywej istoty, ziemia spalona i uformowana na podobieństwo żużlu. Niesamowita, dzwoniąca w uszach cisza. Po dotarciu do pierwszej z owych białych plam zdecydowałem się na spróbowanie, co to właściwie jest.Tak, jak przypuszczałem, sól. Mordor, myślę, jestem w Mordorze!
Aby wrócić do samochodu zbieram całą siłę woli. Miałem ochotę tam zostać i po prostu siedzieć na ziemi, wpatrując się w słońce, zmierzające powoli za posępne góry.
Podjeżdżamy kawałek dalej. Przy drodze kilka zaparkowanych samochodów, a w oddali sylwetki ludzkie stojące na brzegu białej równiny. Zatrzymujemy się i dołączamy do nich. Jest pięknie, ale nie czuję już tego, co chwilę wcześniej sam – surowe piękno, ale bez tej niezwykłej atmosfery, która towarzyszyła mojej samotnej wycieczce. Co ciekawe, znajdujemy tu… wodę, prawdopodobnie pozostałą po deszczu i rosnący dość bujnie, choć suchy i kujący jakiś gatunek trawy.
Robi się ciemno, pora wracać. Gapimy się jeszcze chwilę na fantastyczne kolory wieczornego nieba nad niemal czarnymi już szczytami.
Jest ciemno, jesteśmy w Dolinie Śmierci, teraz przydałoby się stąd wyjechać i znaleźć jakiś nocleg.