Minęło ćwierć wieku od czerwca ’89. Pamiętam jak przez mgłę – plakietka „Solidarność”, plakat „Zachodźże czerwone słoneczko – jutro wybory”, strzępy rozmów. Ostatnio przekonałem się ponownie, jak wiele zmienić mogą w naszym życiu prości, skromni fachowcy.
Pierwsze lata „na swoim” byłem przeciętnym nieogarniętym samcem. Gaśnie światło – pogotowie elektryczne, przecieka – hydraulik. Wraz z dobrodziejstwem inwentarza w postaci niepojawiania się o umówionej godzinie, czy ubrudzeniem wszystkiego dookoła i zainkasowaniem 100 PLN za wymianę uszczelki. „To normalne” – tłumaczyłem sobie i latami trwałem z dwiema lewymi łapami.
Pękło we mnie w trakcie wykańczania wymarzonego poddasza w centrum Krakowa, gdy sytuacje bezsilności i uzależnienia od widzimisię Pana Majstra zaczęły być koszmarną codziennością. Gdzieś między jedną a drugą próbą dodzwonienia się do zaginionego specjalisty, olśniło mnie:
Przecież, żeby wsadzić jedną rurę w drugą, albo spiąć dwa kabelki kostką nie potrzeba doktoratu. To – kurcze pióro – proste musi być.
Wystarczyło zapytać, doczytać, pokombinować i… okazało się, że większość elektryki, znaczną część hydrauliki, a nawet postawienie ściany – wszystko da się zrobić samemu! Chyba tylko dzięki temu siedzę właśnie i piszę te słowa, a nie siedzę we Wronkach za morderstwo elektryka.
Minęło kilka lat, przyszło zawezwać hydraulika do mieszkania, które wynajmuję – w kuchni prawie nie leciała ciepła woda. Fachman elegancko zjawił się na umówione z lokatorem spotkanie i naprawił usterkę. Pięknie, do momentu gdy tydzień później sytuacja wróciła do punktu wyjścia. Naturalnie, gdy Panu Mietkowi wyłuszczono sprawę – jego telefon nagle zaczął mieć problemy z zasięgiem.
Nie rozkręcałem wcześniej baterii zlewozmywakowych, ani nie dysponowałem nadmiarem czasu, nie uśmiechała mi się więc jazda na drugi koniec Krakowa w nadziei, że „się uda”. Spróbowałem załatwić sprawę z dokonującym wymiany wodomierza Panem Zdzichem i usłyszałem, że „nie opłaca mu się za to zabierać”. Wyobraziłem sobie szukanie namiarów, obdzwanianie i umawianie kolejnego patałacha – wizualizacja poszła mi tak dobrze, że w chwilę potem zmierzałem w kierunku Nowej Huty z plecakiem pełnym narzędzi.
Trzy godziny i jedną powódź później z satysfakcją spoglądałem na szeroki strumień gorącej wody wypływający z kuchennej baterii, poczułem…
Wolność!
Wolny jestem nie będąc uzależnionym od nieżyczliwych i rozwydrzonych ludzi. Nieważne czy to partyjny kacyk, bogata ciotka, pani w mięsnym, czy fachowiec z łaski bożej. Gdy nie psują ci krwi, gdy nie potrzebujesz stosować masek – służalczości, wyniosłości, sztucznej przyjaźni, łatwiej być naturalnie pozytywnym i życzliwym. Łatwiej być lepszą wersją siebie.
Dlatego unikam takich toksycznych kontaktów jak ognia, a gdy już nie da się inaczej, oddycham głęboko powtarzając „jestem spokojny, kocham cały świat, na pewno miał trudne dzieciństwo”. Czasem trzeba jechać i samemu naprawiać kran – ale warto – dla spokoju, satysfakcji i… nowych umiejętności! A Ty – jak reagujesz na takich zatruwających żywot ludzi?