Pobudka o 08:30, czas ruszać na północ w kierunku San Francisco, skąd za niecały tydzień odlatujemy do Polski. Dzisiaj czeka nas przejazd California State Route One sławną z niezapomnianych widoków. No… to zobaczymy.
Idziemy na complimentary breakfast, czyli śniadanie w cenie noclegu. W głowach tli się nadzieja, że o tej porze dostępne będzie coś więcej, niż tylko resztka płatków, mleka i pączków. W malutkiej recepcji zostajemy zaskoczeni informacją, że śniadanie serwowane jest właśnie tu.
You’ve got everything right here, fellas. – informuje nas uczynnie recepcjonista.
Everything to spore i całkiem niezłe muffinki. Do tego kawa, herbata i sok pomarańczowy. Ucinamy sobie z panem recepcjonistą krótki small-talk nt. government closedown i wracamy do pokoju. Do towarzystwa odpalamy Californication – Bart szuka informacji o elektonicznym check-in na podróż powrotną, ja wpisuję w google wiele mówiące hasło “how to get to yosemite during closedown”.
State Route One. Po lewej stanowe (publiczne) plaże, po prawej otoczone palmami wille na wzgórzach. Całe to miejsce sprawia wrażenie mało sprzyjającego kontaktom międzyludzkim, wszystko jakieś takie odizolowane – nie podoba mi się. A może to tylko z powodu zachmurzonego nieba?
Zatrzymujemy się przy plaży. W wodzie stado surferów. Biedny ten sport. Ocean, z powodu prądów jest dość zimny, więc wszyscy w piankach siedzą w wodzie, czekając, na zdarzającą się co kilka minut odpowiednią falę, by “pojechać” na niej kilka sekund. Może gdzie indziej jest lepiej, może jest jak na filmach, gdzie piekni chłopcy, w samych szortach wciąż przeskakują z jednej wielkiej fali na inną. Tutaj wieje biedą.
Oxnard, miasto kawałek od wybrzeża. Mijamy wielkie farmy z ciekawie zaarażowanymi polami uprawnymi. No w końcu, Kalifornia to jeden z większych eksporterów żywności na świecie i zaczynałem się już zastanawiać, gdzie to wszystko rośnie, skoro dotychczas widzieliśmy tylko pustynie.
Nareszcie jakiś punkt gastronomiczny nie będący nadmorską knajpą w Malibu, serwującą homary. Tyle, że znów McDonald’s. Chryste. Jeśli wzdłuż głównych dróg jesteśmy skazani wciąż na fast food, to chciałbym przynajmniej spróbować np. Taco Bell.
Mój posiłek: Ceasar’s Salad (Mc) + Kawa (Mc) + kanapka wholegrain chicken (sklep na stacji obok): Kalorii ~550, białko ~35g, co nieco kofeiny, koszt 12 USD
Bart: QuarterPounder Meal + RedBull: Kalorii ~1400, białko: who knows, kofeiny w cholerę, koszt: 8 USD.
Wniosek: da się jeść w miarę sensownie, ale trzeba kombinować i być gotowym na wydatki większe o średnio 25-75% na każdym posiłku.
Wyszło słońce, ale coś nadal jest nie tak. To chyba ta mgła/chmury/smog, który wszędzie wisi tutaj w powietrzu. Ciekawe, czy to kiedyś mija?
Wracając jeszcze do ostatniego posiłku. W Macu ledwo mogłem zrozumieć obsługującego mnie chłopaka – latynos. Ciekawie zmienia się struktura etniczna na naszej strasie. Najpierw (NYC, DC) głównie biali i wykształceni czarni. Miami pełne Kubańczyków i innych latynosów (panie na kasie w marketach często nie umiały po angielsku). Południe (Alabama, Missisipi) raczej białe. Nowy Orlean zdecydowanie czarny. Las Vegas: biało-azjatyckie (poza anglosaskimi turystami byli tam głównie chińczycy i japończycy). L.A. i ta część Kalifornii znów mocno latynoska. Jedna wielka, bardzo niejednorodna, mieszanka etniczna. Widać też, że duża część latynosów zupełnie nie ma zamiaru uczyć się angielskiego i integrować, coś jak Turcy i Marokańczycy w Holandii.
Po dłuższej posiadówce na kolejnej, tym razem słonecznej, plaży stwierdzam, że ten surfing nie jest wcale taki głupi. Po prostu poprzednie miejsce było kiepskie, Ci pomykają po falach o wiele dalej i częściej. Sięgam po tablet i usiłuję się opanować – nie mogę w nieskończoność dopisywać rzeczy do mojej listy “fajnie byłoby spróbować”. Nie starczy życia.
Santa Barbara. Była chyba telenowela o takim tytule. Im dalej na północ, tym bardziej zaczyna mi się podobać. Miasto wygląda, jak archetyp tropikalnego kurortu. Plaża, molo, pasażerski liniowiec, palmy, a w oddali góry i piękne domy na wzgórzach. Robimy dłuższą przerwę, spacerujemy, jemy lody (czasem można sobie pozwolić!) i obserwujemy lokalną faunę. O, na dachu siedzą pelikany, a po wsporniku molo wspina się rozgwiazda. Abstrakcja!
Wracamy na freeway i jedziemy dalej. Niespodzianka, wpadek.Stoimy w wielkim korku, ale praktycznie od razu pojawiają się odpowiednie służby. Jechać możemy już po dwudziestu minutach.
Podróż freeway jest mniej widokowa, ale też zdecydowanie szybsza, nadrabiamy kilometry/mile, którymi odstajemy od założonego – naturalnie przeze mnie – planu. Mijamy chyba kilkusetny przybytek self-storage. Czytałem, że amerykanie jako społeczeństwo gromadzą zbyt wiele rzeczy. Ktoś więc popatrzył, pogłówkował i znalazł znakomitą niszę rynkową. Teraz zamiast po prostu zachowywać się rozsądnie, obywatel może za niewielką miesięczną opłatą, wynająć sobie piwnicę. Patrząc na ilośc i wielkość powierzchni aż niemożliwe wydaje się, by wszystkie te miejsca wykorzystywane były tylko jako dodatkowe komórki lokatorskie. Cisną mi się na opuszki palców zdania krytyki, ale przypominam sobie piwniczny korytarz w kamienicy, gdzie mieszkam – zawalony starymi piecami, lodówkami, telewizorami. Głupota jest wszędzie.
O, Los Alamos! To Los Alamos? Ciemno już, pewnie nic nie będzie można zobaczyć i nawet jeśli będzie jakieś muzeum to pewnie zamknięte. Zjeżdżamy jednak z drogi i dla pewności robimy rekonesans nie znajdując nic ciekawego. Robimy sobie przynajmniej pamiątkowe zdjęcie pod tablicą, na której – co dziwne, nie ma nic o poligonie Projektu Manhattan. Jakiś kwadrans później z głośnym plaskiem walę się w czoło i stwierdzam:
Przecież jesteśmy w Kaliforni, a tamto Los Alamos jest w Nowym Meksyku!
A już myśleliśmy, że otarlismy się o historię.
Potrzeba nam paliwa – zarówno dla żołądków, jak i do baku. Zjeżdżamy więc w pierszym napotkanym mieście o dziwnej nieco nazwie San Luis Obispo. Tankujemy i wybieramy się na poszukiwanie jadłodajni. Od paru dni zrzędziłem, że chcę zjeść coś meksykańskiego, zatrzymujemy się więc po dostrzeżeniu obiecującego neonu „Taco Roco”. Fajna, lokalna knajpa i dobre jedzenie. A my, tradycyjnie, znowu jesteśmy atrakcją dla gości i obsługi.
23:00 King City, Kalifornia. Chyba najgorszy motel dotychczas. Nie chciało nam sie szukać dalej i po zapewnieniu o darmowym internecie i pokazaniu pokoju zdecydowaliśmy się. W niecały kwadrans później zacząłem żałować. Internet głównie nie działa, a łazienka, mimo, że niby-czysta nie jest zbyt zachęcająca. Nauczka na przyszłość: jeśli pierwsze wrażenie mówi ci “nie”, nie dawaj drugiej szansy, myślac “a może jednak”. Coś jak podczas randkowania.
Dobranoc.
P. S. Hm, właściwie to jest jeszcze jedna, mało poprawna politycznie, prawidłowość: wszystkie nie-za-fajne motele na jakie natrafilismy prowadzili hindusi…