Podobno to, co w życiu najlepsze, zdarza się przypadkiem i bez żadnych planów. Oczywiście, jako Zorganizowany Igor, nigdy nie wierzyłem w te bzdury, aż od kilkunastu miesięcy zacząłem wrzucać na luz. No i, chyba, kurde, mieli rację.
W Malezji wylądowałem spontanicznie. Podróżując po Azji chciałem zobaczyć coś poza Japonią, zaś promocja Emirates umożliwiała powrót z kilku różnych krajów. Wietnam – niemili ludzie, Tajlandia – zbyt turystyczna, Singapur – za mało egzotyczny. Wybrałem spontanicznie, zainspirowany blogiem Zuzanny oraz poradą Michała.
Kraj ten kojarzył mi się wyłącznie z drużyną piłkarska, którą grałem w FIFA Road To World Cup ’98, koleżanką z pracy w holenderskim telekomie oraz reklamami, których naoglądałem się w hotelach latając w delegacje po Europie.
Malezja ma pecha – nie jest znana i sexy, jak Chiny czy Japonia, a kilka faktów na jej temat wartych byłoby upowszechnienia. Ot, takie bycie całkiem pozytywnym i tolerancyjnym dla innych religii krajem muzułmańskim, czy nadająca się na hollywoodzki film historia władającej stanem Sarawak dynastii Brooke’ów.
Jednak pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to ludzie – szczerze mili i przyjaźni. Japończycy kłaniają się i uśmiechają, ale często widać, że to kulturowa forma. Chińczycy… cóż, olewają intruza, za to mieszkańcy Malezji (czyli Malajowie, Chińczycy – ale już inni, zmalaizowani, Hindusi oraz lokalne szczepy z dżungli) uśmiechną się, pozdrowią, pomogą. To wybitnie uprzyjemnia wszelkie eksploracje. A zwiedzać jest co.
Wychowanego na powieściach Szklarskiego samca wzywa tropikalna dżungla, górołaza Kinabalu, grotołaza jaskinie, a nurka jedne z najlepszych nurkowisk na świecie. Czy faktycznie takie super? Ryby i rafa – piękne jak w wielu innych miejscach, za to widoki na powierzchni oraz tzw. cocktail diving (przewodnicy nurkowi odwalają za ciebie nudne i żmudne składanie sprzętu i zmiany butli) kupiły moje serce wraz z aortami.
Poza tym plantacje herbaty, kultura dzikich szczepów oraz oczekiwanie, czy orangutany wyjdą z dżungli, czy nie?
Dla fanów metropolii jest krytykowane przez wielu Kuala Lumpur, wcale nie tak złe, jak mnie ostrzegano. Zwyczajnie – trza wziąć standardową poprawkę na stolycę – wszyscy będą mniej serdeczni i sięuśmiechający. W zamian dostajemy nocny widok na wieże Petronas,
odjechane jaskinie Batu,
rozmaitość jadła wszelakiego,
oraz moc innych atrakcji, np. lokalny musical (z możliwością sprawdzenia się na scenie).
Wyznam, że nie jestem fanem jedzenio-turystyki. Kłóci się to z moimi zdrowo-żywieniowymi zasadami. Malezja jednak, poza obłędną różnrodonością dostępnego jadła ma dwie zalety, o których zbrodnią byłoby nie wspomnieć. Halal, czyli muzułmańska wersja koszerności, pozwala spokojnie jeść w większości miejsc – nie słyszałem, aby ktoś się tam czymkolwiek zatruł.
Druga to ceny. Niech wystarczy fakt, że z łezką w oku wspominam swój pierwszy w życiu normalny obiad zjedzony na lotnisku. Zdaje się że w Kota Kinabalu na Borneo. Porządny nasi lemak z wołowiną i lokalną herbatą do popicia. Trzy-naś-cie złotych polskich. Dziękuję.
Do równania dodaj używanie normalnego alfabetu (śmieszne? to zgub się gdzieś dokumentnie, bo na drogowskazach były tylko „krzaczki”), powszechną i wcale niezłą znajomość angielskiego oraz sensowną infrastrukturę transportową i mamy IDealne (przez duże ID) miejsce na urlop i zwiedzanie. To znaczy jeśli chce ci się zwiedzać, bo mi już nie. A o tym wkrótce.