Tak (sznaps-baryton), przyznaję, jestem weteranem randek internetowych. (głos zza kamery) Obiecałeś opowiedzieć o największej tajemnicy tego świata. Zgadza się, no więc… wygląd się liczy!
Pierwsze, frajerskie, próby podjąłem dziesięć lat temu na serwisie (kulę się, gdy to piszę) fotka.pl. Więcej było cierpień młodego Wertera nad tym, żem brzydki i dostaję niskie oceny, niźli faktycznego randkowania. Z resztą tam przecież wcale nie chodziło o poznanie kogoś, tylko o dobrą zabawę. Jak w klubie, prawda?
A.D. 2007, wyjeżdżam na wschód za pracą i perspektywami. W Krakowie nie znam absolutnie nikogo, a koledzy z nowej pracy to raczej miłośnicy flanelowych koszul oraz posiadówek przy tanim bronku. Taka branża.
Mija kilka miesięcy, coraz bardziej doskwiera mi brak bratniej duszy (i czegoś innego), wpadam więc na genialny w swojej prostocie pomysł: sympatia.pl! Wrzucam ze dwa lekkopółśrednie zdjęcia (mam samospełniającą się obsesję, że jestem niefotogeniczny). Nadrabiam długim i głębokim opisem – od razu widać, jaki ze mnie inteligentny i wartościowy człowiek!
Kilkanaście tygodni wytężonej (dziesiątki wiadomości) pracy i jakoś wychodzę na swoje – kilka mniej lub bardziej udanych spotkań, z których dwa nie kończą się sromotną porażką. Jestem zadowolony.
Mijają dwa lata i jestem w punkcie wyjścia – wróciłem do Polski po kilkunastomiesięcznej delegacji w Holandii. Moje krakowskie życie towarzyskie – choć wątpiłem, że to możliwe – nie istnieje bardziej, niż gdy wyjeżdżałem. Chwilowo się tym nie zajmuje, jadę odpocząć do domku dziadków nad jezioro. Tam mój ojciec jara się otrzymaną z okazji przejścia na emeryturę lustrzanką Sony. Razu pewnego wyłażę z wody po dłuższym pływaniu – ociekający i napompowany, a starszy robi to zmieniające wszystko „pstryk”.
Gdy oglądam obraz na wyświetlaczu, świta mi myśl o wykorzystaniu go przy ponownym ataku na Internet. Kilka tygodni później na wycieczce w górach Tad „przypadkiem” (100 zdjęć, z których nadawało się jedno) robi mi znośne zdjęcie. Jestem gotowy do akcji.
Zabieram się za założenie konta, ale w połowie opada mi zapał. Przypomina mi się horrendalna ilość czasu i wysiłku, jaki całe te korespondencje kosztowały mnie kilkanaście miesięcy wcześniej. Zwyczajnie mi się nie chce.
Poprzestaje w końcu na wymyśleniu nicka, dodaniu podstawowych danych i paru słów opisu – minimum wymaganego do rejestracji. Wiem, że opis jest najważniejszy (w końcu liczy się wnętrze) – i planuję wkrótce go rozwinąć. Na koniec, jako że muszą zostać zatwierdzone przez moderatora (co trwa) – wrzucam dwa zdjęcia.
Nazajutrz po pracy loguję się celem uzupełnienia opisu… W pierwszej chwili nie mogę uwierzyć – wcześniej nie zdarzało się, aby ktoś napisał do mnie pierwszy. A tu… ponad dziewięćdziesiąt nowych wiadomości! Po niecałych 24 godzinach. I to by było na tyle w kwestii znaczenia wyglądu. A może – mimo wszystko się ze mną nie zgadzasz?