Kończę serię. W mózgu pojawiają się kolejne elementy listy kontrolnej: łopatki razem – check, kolana lekko ugięte – check, łokcie wysunięte do przodu – check. Zwarty i gotowy na te dwa-trzy ostatnie powtórzenia. Wiem, że zaboli. Wiem, że jeśli się uda (uda się!), to przez kilkanaście minut banan nie zejdzie mi z twarzy.
Wtem, kątem oka, dostrzegam jego. Widzę go pierwszy raz na oczy, lecz wiem, co za chwilę zrobi. O nie! Jeszcze walczę, ale kompletnie tracę koncentrację, sztanga ucieka gdzieś bezwładnie na boki. Cholera. A on, już się zbliża…
Zbliża i wyciąga swoją górną kończynę w jakby moim kierunku. O, mniej więcej tak.
Panie Chryste! Powstrzymuje się przed zignorowaniem tego gestu i/lub wypowiedzeniem szamoczących mi się pod płatem czołowym słów:
Panie szanowny. Jak się pan witasz. To, do cwela Wacława, patrz mi w oczy, podaj normalną, męską rękę, a nie meduzę i powiedz coś, cokolwiek. Najlepiej po prostu „cześć”.
Mimo, żem fanem dawania informacji zwrotnej – powstrzymuje się. Siłownia to miejsce, gdzie męskie ego jest kruche niczym tysiącletnia figurka z fajansu. Nie zwraca się uwagi. I już.
Swoją drogą zupełnie nie rozumiem tego zwyczaju witania się w ten sposób – na siłowni, w szatni, open-space itd. Nie znam was, nie wiem nawet jak macie na imię, a mam łazić i podawać wam rękę? Gdy robiłem pod Amsterdamem, tamtejszych Holendrów też bardzo dziwił ten nasz zwyczaj. Może nawet na równi z beką z wiecznego i niezmiennego braku pytania zwrotnego na zwyczajowe „jak się macie” na początku telekonferencji.
A może jestem dziwny? A może jednak powiedzieć to takiemu gościowi wprost? Hm?
Zdjęcie główne: Julia Taylor (Flickr)