Czytając opisy Izraelskiego krajobrazu jarałem się Galileą. W przeciwieństwie do spalonej słońcem Judei, miała do izraelskiego zestawu włączyć piękne, nasycone zielenią krajobrazy. Włączyła, ale na pozostałych frontach zawiodła sromotnie.
Jezioro/Morze Galilejskie/Tyberiadzkie (dla znacznej liczby miejsc i atrakcji funkcjonuje po kilka nazw) oraz Tyberiada. Gdy pierwszy raz ukazało się naszym oczom – byliśmy zachwyceni. Krajobraz zaiste piękny,
Zapał ostygł, gdy okazało się, że polecana w przewodniku Tyberiada jest paskudna, a plaże praktycznie nieistniejące. Praktycznie nieistniejące – tj. płatne fragmenty betonowego nabrzeża ze spłowiałymi parasolkami. Kawałek za Tyberiadą znaleźliśmy niezabudowany fragment nabrzeża nawiedzany przez tubylców. Klimat niczym na krakowskim Zakrzówku, i tak samo pełno śmieci.
No ale być nad Jeziorem Galilejskim i nie spróbować chodzenia po wodzie…


Skandal – jak widać nie działa! Zbulwersowani skręciliśmy w kierunku wybrzeża i wkrótce spotkała nas kolejna przykra niespodzianka.
Nazwę „Yarka” zapamiętam na długo – to mała miejscowość, przez którą google maps zasugerowało objechać popołudniowe, galilejskie korki. Pierwszy próg zwalniający powitał nas już przy wyjeżdzie, a potem kolejne. Co kilkadziesiąt metrów. Nawet gdy jechaliśmy przez przemysłowe pustkowie. Nawet na rondzie (!).
Mój skądinąd słaby błędnik w połączeniu z wrażeniami progowej nieważkości zareagował protestem i zzielenieniem facjaty. Stan ten nie pomógł specjalnie w pełnieniu mojej głównej funkcji – pilota, co z kolei poskutkowało kilkoma błędnymi decyzjami skrętowymi. Granice absurdu przekroczyliśmy, gdy na nachylonej pod kągtem 45 stopni, otoczonej slumsami ulicy, o szerokości równej nasz samochód + 20 cm, wyjechał nam naprzeciw arabski chłopak na rowerze, nie zamierzając wcale ustąpić miejsca. Nie, nie mam żadnego zdjęcia, byłem zbyt zajęty trzymaniem swoich kiszek w ryzach.
A przecież zaczęło się tak pięknie – droga, której się obawialiśmy, przez Autonomię Palestyńską. Tam gdzie raczej nie wolno wjeżdżać wynajętym samochodem. Całość upłynęła szybko i spokojnie, włącznie z miłymi widokami, pomidorami i melonem zakupionymi od arabskich chłopaków w namiocie przy drodze, miłą i szybką kontrolą przy wyjeździe z Autonomii oraz wrażeniem abstrakcji na widok drogowskazu na Jerycho.

Morał: nie taka Autonomia straszna, jak ją malują oraz – zanim zapuścisz się w boczną drogę w Galilei – zażyj aviomarin. A swoją drogą – jest tam naprawdę pięknie.