antykruchość w życiu i w biznesie

(Homo)Afryka dzika, dawno odkryta

Jak zima jest czasem uzupełniania braków w filmowej klasyce, tak lato zdecydowanie stoi pod znakiem zapoznawania się z najnowszymi wydzielinami artystów ekranu.

Gdy zobaczyłem ogłoszenie o nadchodzącej Afrykamerze, skonstatowałem, że nie byłem w kinie chyba od czasu Idy. A, że zeszłoroczna edycja Festiwalu  Filmów Afrykańskich bardzo przypadła mi do gustu, odpaliłem tablet i zacząłem go intensywnie macać w poszukiwaniu w programie interesujących pozycji filmowych.

Czytam, czytam i śmiać mi się chce. Nawet tutaj?!? Co nie kliknę w opis interesującego tytułu, dostaję informację, że dotyczy on problematyki LGBT. A chciałem odpocząć od tęcz i parad równości. Po prostu zobaczyć historie z Afryki, które nie byłyby „Helikopterem w ogniu”, biografią Mandeli, albo reportażem z umierającej z pragnienia Etiopii. Spokojnie, udało się.

Udało mi się na przykład dotrzeć na „Legowisko diabła” – kameralny paradokument z gangsterskiego życia w Cape Flats – najbiedniejszej części Cape Town. „Film przedstawia życie szefa gangu” – czytam i wyobrażam sobie wielkiego, wytatuowanego byka, siedzącego na skórzanej kanapie w otoczeniu bitches. Tymczasem Braaim jest chudy i zniszczony życiem. Mieszka z rodziną, starając się związać koniec z końcem, w czymś, co bez wahania nazwalibyśmy ruderą. Nie kupuje córce cabrioletu. Gdy ta przychodzi do niego po pieniądze na miesięczny na autobus, by mieć fundusze, musi sprzedać kilka porcji narkotyków.

Do teraz nie wiem czy było to wszystko całkiem, czy pół-naprawdę. Bohaterowie byli prawdziwi. Takich historii i sytuacji nie da się wymyślić, a takich twarzy znaleźć w agencji aktorskiej. Z żoną głównego bohatera na czele, pozbawioną czterech przednich górnych zębów. To nie efekt przemocy domowej, to… passion gap, bardzo modna w Cape Flats ozdoba.

Nie zawiódł blok filmów krótkometrażowych „Okruchy życia”. Mieliśmy więc rozliczenie z życiem byłego kenijskiego partyzanta („His to Keep”, Kenia); zabawną satyrę na .. współczesny przekaz medialny („Radio”, WKS); nieco ckliwy, ale ciekawy obrazek z życia afrykańskiego studenta we Francji („Burning down”); ekstremalną porcję biedy, beznadziei, niespotykanych twarzy i egzotyki („Madame Esther”, Madagaskar); wreszcie śmieszno-smutne wspomnienie z Burkina Faso sprzed kilkudziesięciu lat („Twaaga”).

Największe wrażenie wywarł na mnie najkrótszy z tych pokazów – „Yellow Fever”. Moc zarówno w dość eksperymentalnej formie, jak i przede wszystkim w treści. Czy zdawaliście sobie sprawę, że np. w Kenii bardzo popularne są kosmetyki wybielające o kilka odcieni skórę? W telewizji mamy więc krzykliwe reklamy, a małe dziewczynki marzą o wybieleniu skóry, z zakłopotaniem i niechęcią oglądając swoje hebanowe odbicie w lustrze. Przerażające.

Wychodziłem więc z kina wzbogacony geograficznie, kulturalnie, duchowo oraz … lingwistycznie. Lista artykułów do przeczytania wydłużyła się m.in. o życiorys Thomasa Sankary. Ach, no i z dumą stwierdziłem, że mój słaby niderlandzki pozwala nawet coś-tam zrozumieć z afrikaans. Ha!

Afrykamera 2014 za mną, dziś zaczyna się Off Plus Camera. Idę poszukać butelek na sprzedaż. Żeby mieć na bilety.

Zdjęcie główne stąd.
antykruchość w życiu i w biznesie