Dobry wieczór Panie i Panowie. Jest 19:53 Pacific Time we wtorek, 8 października 2013. W Polsce dochodzi 5 rano dnia następnego. Sygnalizacja zapiąć pasy została wyłączona, jednak zalecamy pozostanie zapiętymi w przypadku nieoczekiwanych turbulencji. O takich, jakie właśnie nami trzęsą. Mamy nadzieję, że zażyty amerykański aviomarin spiszę się dobrze i że, czas w samolocie spędzę miło i efektywnie, a nie trzymając się oburącz za sąsiadujące poręcze.
Cały mój rząd jest wolny, dlatego poza pisaniem pewnie nawet spróbuję się przespać. Może po podaniu przez załogę kolacji i napitku i poczytaniu co nieco wydań specjalnych Forbesa, które nabyłem na lotnisku. Zamierzam się inspirować i zostać bogatym tak, by nie musieć pracować, a jedynie podróżować po świecie. Właściwie to nawet nie wiem, czy po kolacji mistrzów na lotnisku w SF chce mi się jeść.
Ciekaw jestem co będzie z jet-lagiem. Liczę, że wszystko bez problemu rozejdzie się po kościach. Po prostu będę jutro zmęczony, ale po pójściu wieczorem spać, obudzę się w czwartek rano pełen werwy do pracy.
Grunt to optymistyczne podejście. Jak przy zdawaniu samochodu (dla przypomnienia: zaatakował nas krawężnik), gdy Panowie z firmy Alamo stwierdzili, że nie ma o czym mówić, szkoda papierkowej roboty i w ogóle to będą udawać, że nic nie widzieli. Tylko w USA.
Tymczasem zabieram się za pisanie relacji z ostatniego półtora dnia w San Francisco…
No nie mogę! Właśnie Pan Steward chciał mnie skasować 7,99 USD za wino! Nie ma też monitorów wbudowanych w fotele. Ale ta opłata za wino? To było w standardzie nawet w ATRce na trasie Niemcy-Polska!
Kolacja ledwo zjadliwa, nie było też mojego posiłku low-cal. W trakcie przeżuwania wpadamy na to, w czym problem. Linie lotnicze, zwłaszcza w ramach jednego tzw. aliansu (w tym przypadku Star Aliance) sprzedają bilety w swoim własnym imieniu, jednak ostatecznym operatorem lotu może ostatecznie okazać się inna jego członek. Do Nowego Jorku lecieliśmy Lufthansą, tutaj opiekuje się nami United Airlines i stąd ta różnica na gorsze.
Kolejna nauczka na przyszłość Przy kilkunastu godzinach na pokładzie takie niuanse, jak brak podnóżka stają się nagle niezwykle istotne.
Uggh. 13:00 CEST, 4:00 Pacific Time. Przespałem się całkiem wygodnie na dostępnych dla mnie czterech siedzeniach. To chyba optymalna godzina, by wstać i pozostać “na chodzie”. Na ekranie dla publiczności właśnie kończy się film “The Internship” z Vaughnem i Wilsonem. Bart tyrpa mnie i pokazuje, że bohaterowie idą przez kampus Google. Byliśmy tam, ha! Byliśmy!
Koniec filmu, wyświetlają teraz informacje nt. lotu – mijamy Wielką Brytanię. Lądowanie za 1,5 godziny, chyba nawet trochę przed czasem.
Frankfurt, szybkie zdjęcie i post na bloga. Mają darmowy Internet, cud. Ale z limitem na pół godziny. Rozglądam się ciekawie. Jacyś inni ci ludzie w tej Europie. Wysocy, szczupli, dobrze ubrani, mało kto idzie w sportowych adidasach (w USA absolutna lotniskowa norma). Ale coś za coś… ci wylansowani europejczycy mniej się uśmiechają i już nie pogadasz z nimi tak łatwo jak z dowolnym Amerykaninem. Co lepsze? Może jednak amerykański luz?