Zawsze bawiły mnie zachwyty kolegów nad samochodami. Nie bardzo rozumiałem skąd bierze się tyle emocji podczas omawiania ilości koni, sposobu zawieszenia, czy linii nadwozia. Gdy przed rokiem Bart nabył wielkie, luksusowe Audi moją reakcją było: „fajne, ładne, ale żeby dać za to tyle kasy i tak się podniecać – nie pojmuję!” W ostatni weekend zrozumiałem.
Cofnijmy się najpierw do czerwca 2008 roku. Od ponad miesiąca jestem w Holandii i wygląda na to, że zostanę jeszcze przynajmniej rok. Niezbędny był więc rower. Tak trafiłem do warsztatu w mało reprezentacyjnej części Amsterdamu. Właściciel – murzyn, ze zwisającym z dolnej wargi skrętem, a w środku kilkunastu kandydatów prężących swe ramy. Wyboru dokonałem szybko – wziąłem najtańszy z tych, które sprawiały jakie-takie wrażenie. Od tego momentu byliśmy już zawsze razem. W Holandii…
… a także od 2009 roku w Polsce, dokąd, wiedziony czystym sentymentem, go sobie sprowadziłem.
Piszę „go”, ale właściwie powinienem mówić „ją”, bo była to bliżej nieokreślonego koloru damka. Jakoś nadal nie mogę zrozumieć instytucji wysokiej ramy, znajdującej się w niebezpiecznej bliskości moich drugorzędowych cech płciowych i uniemożliwiającej sprawną ucieczkę np. gdy zaklinujemy się na torach przed nadjeżdżającym TGV.
Przetrwaliśmy razem wiele – upstrzone krawężnikami nasze ścieżki rowerowe, czy spektakularny wypadek na krakowskich Plantach, zakończony wybiciem za pomocą Igora przedniej szyby w pojeździe agresora. Jednak wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Pod koniec zeszłego sezonu kategorycznie stwierdziłem, że jazda na moim rumaku zaczyna być rosyjską ruletką.
Żaden remont by już nie pomógł. Werdykt był tylko jeden – co się da na części, reszta na złom. Tradycyjnie dopomogło krakowskie MPO, które w lamusowni bez problemu bierze takie odpady.
Najpierw – jak zwykle u mnie – lista parametrów następcy posortowana zgodnie z metodą MoSCoW. Potem kilka wieczorów przeglądania gumtree, tablicy i allegro, wymiana kilku maili i oto jest… okazyjnie nabyta, więcej niż godna następczyni.
Ma wszystko, co było mi do szczęścia potrzebne – 8 biegów w piaście, bezoporowe schowane dynamo i – przede wszystkim (patrz wyżej „krawężniki”) – amortyzatory. I teraz muszę ze skruchą przyznać, że jadąc na nim odczuwam chyba to samo, co Bart czuł odpalając swoje audi. Bezgranicznie cieszę się naszpikowaną ułatwiaczami życia zabawką. Chyba jednak mamy to w genach, bo jak inaczej wyjaśnić to, że macham mojemu rowerowi, jak mijam go przypiętego na klatce schodowej.
OK, przyznaję, ma jeden minus – bogato-profesjonalno-nowoczesny wygląd. Wolę vintage. Ale może i w tym roku zorganizują w MOCAKu akcję malowania rowerów, to sobie walnę na różowo. Do wycieczki w pierwszy dzień astronomicznej wiosny nadawała się jednak jak znalazł.