Gdy przeprowadziłem się w obecne miejsce, w ekstazę wprawiła mnie mnogość wszelakich zakładów handlowo-usługowych. Piekarnie, warzywniaki, knajpki – cieszyłem się. Tak właśnie powinien wyglądać miejski krajobraz! I – oczywiście – z połowy tych przybytków nie korzystałem. Niektóre, jak pewnych ludzi, można mijać codziennie, a i tak się ich nie dostrzega.
Pewnego dnia, chyba podczas konsumpcji śniadania, przemyśliwałem kolejne kroki operacji pusta szafa. Westchnąłem na myśl o ciuchach, które choć prawie jak nowe, kompletnie już na mnie nie leżą. „Gdyby tak można je np. zwęzić, wytaliować…” – marzyłem. I nagle – opromieniło mnie:
Zaraz, zaraz, przecież takie rzeczy można chyba oddać do krawca, chyba wszyscy jeszcze nie wymarli… Ale czy to tak łatwo? Czy będzie umiał? Czy nie zepsuje? Ile to kosztuje?
Mimo wątpliwości odpaliłem google i znalazłem zakład leżący trochę dalej na tej samej ulicy. Na pierwszy ogień poszedł płaszcz, który wyglądał jakby mógł okryć dwa Igory na raz oraz koszula z Peek & Cloppenburg, też jakaś taka przyduża.
Przemiła pani Małgorzata sprawnie wzięła ze mnie miarę i po tygodniu, za jedyne 35 PLN stałem się właścicielem świetnie dopasowanego płaszcza i koszuli. Chciałem nawet strzelić fotę do lustra w odnowionych anzugach, ale ostatnio pojawiły się zarzuty, że idę w kierunku szafiarstwa, więc wam oszczędzę. Musi wam wystarczyć na słowo, że efekt jest naprawdę prima sort.
Z ciekawości popytałem i absolutnie żaden z moich kumpli, choć czasem zmagał się z podobym problemami, w życiu nie był u krawca. Kończę z taką małą jakby nadzieją, że kogoś tu zainpiruje. Szkoda, że większość czytelników to kobiety. A one znają już krawca, prawda?
Aktualizacja styczeń 2015
Ha! Okazało się, że da się też cerować spodnie, które – chyba z nadmiaru przysiadów ze sztangą – namiętnię pękają mi w kroku. Zamiast żmudnego biegania po sklepach i psioczenia, że nogawki nie przechodzą mi przez łydki – gotowe do użytku ulubione pantalony. Krawiec to jest to!