Opuszczamu Dolinę Śmierci. W ciągu pierwszych 150 mil spotykamy najwyżej dziesięć innych pojazdów, a jeden, jedyny raz zdarza się skromny zajeździk. Poza tym czarna jak smoła noc i droga wijąca fantastyczne serpentyny.
Mijają kolejne mile, żałujemy, że z powodu ciemności nie widzimy już tego, co za oknem. Kolejna zamknięta droga – mieliśmy jadąc tamtędy oszczędzić 50 mil. Zatrzymujemy się i deliberujemy nad mapą, w tym czasie znikąd pojawia się Jeep, omija nas, barierki “Road Closed” i znika w ciemności. Nie mamy napędu 4×4, wysokiego zawieszenia i ksenonowych reflektorów, więc niestety decydujemy się jechać naokoło.
Jedziemy, nadal zero cywilizacji. Nie bardzo widać miejsce na jakiś nocleg, a na domiar złego jesteśmy już na rezerwie paliwa. Zbliżamy się do kolejnego miasteczka, wszystko zabite na głucho. Super. Trzeba było zatankować te 75 kilometrów wcześniej niezależnie od tego, że Bart nie miał jeszcze wtedy ochoty na fast food. Będziemy się uczyć na błędach i po ustalamy limit bezpieczeństwa na 200 kilometrów. Jeśli wskaźnik paliwa pokaże mniej – tankujemy na pierwszej napotkanej stacji.
Ostatnią nadzieją jest kolejne, wg. mapy sensownych rozmiarów miasto – Mojave. Za niecałe 60 mil. Nie ma wyjścia, jedziemy mając nadzieję , że kontrolka paliwa, nie kłamała pokazując wczeniej 100 kilometrów. Teraz już tylko raportuje radośnie “Low Fuel”. Mile lecą, wokoło pusto.
Przekraczamy granice Mojave, mijamy pierwsze zabudowania i jakies obiekty komercyjne. Niestety okolica jest wymarła jak po inwazji zombie. Odrywam wzrok od zabudowań i patrzę w dal. Cały horyzont wypełniają umieszczone w pewnej odległości nad ziemią czerwone, pulsujące światła. Ekhm, to strefa porwań UFO? Przecież Nowy Meksyk jest kawałek drogi stąd! Opcja porwania i wiwisekcji interesuje nas mimo wszystko zdecydowanie mniej od benzyny.
Mija kolejne 5 minut i naszym czujnym oczom ukazuje sę motel, a kawałek za nim stacja benzynowa.
Dopiero po kolejnych kilku minutach dostrzegamy – zdecydowanie czynne – motel i stację benzynową. Uratowani! Tankujemy. Sugeruję nocleg w motelu za płotem, Bart wolałby jednak coś bliżej jakieś cywilizacji. Jedziemy dalej.
Mijamy kolejne motele, ale ceny na nich nie wyglądają już tak zachęcająco. Zamiast kuszącego $ 39,99 widzimy np. $ 45,99 per person. Głodni odwiedzamy drive-thru i całodobowy spożywczy. Siedzimy w samochodzie, gdzie z czułością pałaszuję banany i kanapkę z jajkiem. Nagle zaczyna trząść się ziemia i rozlega się potężny sygnał dźwiękowy. Czy to tamto widziane wcześniej UFO? Nie, cholera, to jakiś terminal pociągów towarowych. I oni obok postawili te wszystkie motele…
Najedzeni, jest 23:00, perswaduję by nie jechać jednak do odległego o kolejne 50 mil Lancaster, chce mi się spać, poza tym szukanie noclegu w obcym miejscu o 23:00 jest wystarczająco słabe. Nie chcę robić tego samego, tylko o północy. Proponuję powrót do pierwszego, wypatrzonego przeze mnie motelu i weryfikację ceny oraz dostępności miejsc.
Pamiętam ceny na tych przy torach i im bliżej celu, tym bardziej wątpię w realność owego $ 39,99 za osobę. Bart zostaje w samochodzie, a ja dzwonkiem wyciągam zaspaną panią z zaplecza. Za dodatkową osobę obowiązuje 5 dolarów dopłaty. Bierzemy! Jestem niewątpliwą atrakcją – pani studiuje dokładnie mój dowód osobisty i trochę też jakby nie dowierza, że znam angielski.
Pokój okazuje się znośny. Ząbki, siusiu, paciorek i do łóżka. Przykrywam się kołdrą i nagle wszystko zaczyna się trząść, a zza okna rozlega się syrena nadjeżdżającego pociągu. No tak, zapomnieliśmy rozejrzeć się, czy ten motel, mimo, że sporo dalej, także nie stoi przy torach…