antykruchość w życiu i w biznesie

Kierunek: Texas, czyli znowu w drodze

Pobudka 8:00, rehabilitacja barku, joga i brzuszki. Śniadanie (muesli własnej roboty, do tego odżywka białkowa, popite zieloną herbatą), przygotowanie prowiantu (kukurydziane tortille z organicznym masłem orzechowym, a do tego paczka suszonego mięsa i woda). Pakujemy się, żegnamy z jedynym obecnym na kwaterze – Alexem, piszę liścik do Christiny i w drogę. Z radia sączy się nowoorleański jazz, słońce przypieka, kierunek – historyczna plantacja Oak Alley.

Wizyta udana, relacja znajdzie się w osobnym wpisie, my tymczasem wracamy na trasę do Houston. W przydrożnym drive-in wdaję się z pogawędkę z Panią Zza Kasy. Jackpot! Pierwsza Amerykanka, która na hasło „Poland” w odpowiedzi na pytanie skąd jesteśmy, zrobiła bardzo zakłopotaną minę. Skwapliwie dodałem, że to gdzieś w Europie i small-talk potoczył się gładko dalej.

Jak zwykle, bo większość napotkanych Amerykanów jest bardzo miła. Bart twierdzi, że uprzejmość występuje tylko w relacji klient-sprzedawca, ale nie zgadzam się. Ot choćby wczoraj – pewna Pani usłyszawszy, że obsługa na statku chce mnie “skasować” za kawę do obiadu, odciągnęła mnie na bok i pokazała dystrybutory z przeznaczoną dla nas darmową. Takie przypadki zdarzają się tu co chwilę, nawet mimo mojego wyglądu (głównie fryzury), który okazał się oryginalny nawet w Nowym Jorku(!).

Skoro o już mówimy o kawie – od opuszczenia Waszyngtonu nie widziałem ani jednego Starbucksa. Za to od wyjazdu z Miami, rośnie ilość mijanych fast-foodów. Zamożni i wykształceni amerykanie z północy wolą kawę, a południowcy wybierają raczej fast food z darmową dolewką Coca-Coli? Chyba coś w tym jest, bo i ilość kilogramów na ulicy zdecydowanie wzrosła, choć nadal nie uważam by było tak dramatycznie, jak portretują to media.

Resting Area, do którego zjeżdżamy powala mnie na kolana. Poza udogodnieniami, jakich doświadczyliśmy już na Florydzie, tutaj natrafiamy na “Visitor Center”, czyli informację turystyczną. Otrzymuję darmową, całkiem niezłą kawę (po powrocie do Polski będę musiał pójść na kofeinowy detoks) i oglądam w specjalnej sali kinowej świetnie przygotowany film informacyjno-reklamowy regionu, w którym się znajdujemy (Atchafalaya). Kolejny raz stwierdzam, że można by jeździć po tym kraju przez dwa lata i pewnie i tak nie udałoby się wszystkiego zobaczyć. Z trudem godzę się z faktem, że nie odbędę wycieczki po tutejszych mokradłach, idę chwilę pomedytować przy miejscu pamięci w pobliżu parkingu, budzę Bartka, który odświeżony zaczyna śpiewać ułożone na bieżąco piosenki. Do motelu, który zarezerwowałem wczoraj wieczorem pozostało 380km.

Texas! Dziesięć minut postoju, tym razem na parkingu dostępne jest też publiczne WiFi, ale mi jakoś nie działa, siedzącemu nieopodal z laptopem podróżnemu za to najwyraźniej tak. Korzystam za to z wodopoju, w drodze do którego wita mnie przedstawiciel miejscowej fauny.

Texas 01 Texas 02

Do celu 150 kilometrów. Dosłownie co chwilę na poboczu widać porzucone pęknięte opony. Skąd tego aż tyle? Bart przypuszcza, że może przepisy dotyczące przeglądów są tu mniej restrykcyjne i stąd więcej takich wypadków.

Texas 04

Uff, już w motelu. Z kosztowania Texasu niewiele wyszło, bo na miejsce dotarliśmy dość późno, ale za to zajęliśmy się czymś konstruktywnym – dyskusją nad dalszą częścią trasy. Jutro będą się ważyły losy Wielkiego Kanionu. Dobranoc.

Texas Motel 02

antykruchość w życiu i w biznesie