antykruchość w życiu i w biznesie

Kokainiści, dobre rady i występ w telewizji śniadaniowej

Jak przekonać kogoś, żeby odpuścił? Jakie są jedyne dozwolone sposoby wsparcia osoby w kryzysie? I wreszcie dlaczego należy uważać na telewizyjnych fryzjerów? Zapraszam na kontynuację najpopularniejszego tekstu w historii tego bloga – popełnionych dokładnie pół roku temu pułapek rozwoju osobistego.

To, co się stało najlepiej opisze chyba słowo „lawina”. Błyskawicznie po publikacji pojawił się pierwszy komentarz, a zaraz za nim drugi, trzeci i kolejne. Równolegle zaczęły przychodzić wiadomości. Ludzie pisali maile, wysyłali wiadomości na LinkedIn i przez Facebooka. W końcu zadzwoniła Pani Patrycja z INN Poland, a niedługo po publikacji jej artykułu dostałem zaproszenie do… Pytania na Śniadanie.

Ale po kolei.

Komentarze, wiadomości, reakcje

Poza naprawdę licznymi głosami wsparcia i mądrymi uwagami przeraziły mnie trzy rzeczy.

PRIMO: Skala problemu

Od historii, które przeczytałem w wiadomościach prywatnych, dosłownie jeżył się włos na głowie. Stany lękowe, załamania nerwowe, problemy z oddychaniem, rozpady rodzin i hospitalizacje. Lista tego, do czego doprowadzają się w dobrej wierze naprawdę mądrzy i ogarnięci ludzie jest przerażająco długa.

Jak to w ogóle skomentować? Myślałem i stwierdziłem, że najlepszy będzie wielki żółwik.

Wiem, jak ważna bywa świadomość, że nie jest się jedyną osobą z tym problemem. Dziwakiem w świecie, w którym otoczenie najczęściej patrzy na Ciebie z góry jako na oszołoma samorozwoju, a jedyne wsparcie jakiego udziela to kretyńskie rady, abyś wyluzowała/wyluzował.

Rady, no właśnie…

SECUNDO: „dobre rady”

Zatrważająca wręcz była ilość rozmaitych otrzymanych przeze mnie (niezamówionych) sercowych porad. Poza niezliczonymi rekomendacjami książek, które teraz, zaraz i natychmiast powinienem przeczytać, dowiedziałem się m.in., że:

„…chyba ominąłeś lekcję o tym, że coś może być wystarczająco dobre…

„…Zbyt duże emocje za kierownicą mogą się kończyć dramatycznie. Fizjoterapia jest po prostu dla Ciebie zbawieniem, ale skoro musisz często z niej korzystać, to znaczy że coś jest nie tak z Twoim treningiem. Może masz złą technikę biegu?…

„…Polecam najprostszą relaksację: usiąść w spokoju, olać calusieńki świat, zrobić sobie takie wakacje wewnętrznie (…) 2-3 tygodnie i będziesz jak nowo narodzony…”

Moi drodzy. Skoro wy pozwoliliście nieproszeni napić się z krynicy waszej mądrości, ja radośnie odwdzięczę się tym samym. Otóż:

Nie udziela się nieproszonych dobrych rad. Zwłaszcza w takiej sytuacji.

Poza (często nieświadomym, ale sorry – taki właśnie jest wydźwięk) traktowaniem drugiej osoby z góry (bo przecież to takie oczywiste i wy to wiecie, a ten ciemny debil nie), są one najczęściej zwyczajnie chybione. Nie macie bowiem pełnego obrazu sytuacji, nie znacie wszystkich szczegółów i niuansów. Nie wiecie czego ktoś już próbował, na co ma uczulenie, a czego zabroniła mu babcia.

Obdarowany mądrością waszą delikwent nie dość więc, że dalej jest w podobnym bagnie, to jeszcze jest przez was stawiany w idiotycznej sytuacji. Bo coś wypadałoby Wam odpowiedzieć, tylko co…? Zacząć się tłumaczyć, polemizować i nakreślać całą sytuację? Bez jaj. To może jednak pominąć milczeniem? Tylko wtedy możecie uznać go za buraka, co to nawet nie raczy odpowiedzieć. Jak mawia pewna bliska mi osoba: jak się nie odwrócisz – d*** z tyłu.

Co więc jest dozwolone, gdy ktoś przechodzi trudne chwile? Zaproszenia na jaglany budyń, rowerową wycieczkę albo wino oraz wszelkiego innego rodzaju wyrazy wsparcia.

Rady zaś zachowaj na sytuacje, kiedy ktoś Cię o nie POPROSI.

TERTIO: amatorska psychodiagnostyka i psychoporadnictwo

Było tego więcej, ale przytoczę tylko jedną, moją ulubioną wypowiedź:

Nie da się rozwalić pewności siebie. Jeśli Ci się udało, to znaczy, że nigdy jej tam nie było. A kompulsywne podążanie za doskonałością to tylko tego dowód.”

Abstrahując już od tego, jak pełnym empatii zachowaniem jest publiczne imputowanie komuś znajdującemu się w dołku niskiego poczucia własnej wartości lub innych psychicznych przypadłości (to w pozostałych otrzymanych „diagnozach”), to niestety moi drodzy Freudowie dla ubogich, ale gadacie od rzeczy.

Naprawdę nigdy nie słyszeliście o nawet bardzo silnej osobie, która pod wpływem jakichś traumatycznych wydarzeń kompletnie zmieniła swoje zachowanie i/lub stała się kłębkiem nerwów?

Jeśli nie, to najwyższy czas przestać słuchać Piotra Blandforda i Kołcza Majka, a zacząć poznawać prawdziwe życie. Na początek rekomenduję, aby dowiedzieć się czegoś więcej na temat podstawowego błędu atrybucji (czyli dlaczego się nam wydaje, że wiemy 'jaki ktoś jest’ na podstawie 1-2 obserwacji albo tekstu na jego blogu) oraz empatii – tu polecę na przykład książki Brené Brown.

Przyczyny, czyli zły benchmarking

Kiedy już trochę się otrząsnąłem, zacząłem zadawać sobie pytanie, jak to się stało, że doprowadziłem się do takiego stanu. Do najmocniejszych z postawionych przeze mnie hipotez należą:

  • Sporo napsuł mój taki, a nie inny rys psychologiczny.
  • Możliwe, że zupełnie nieświadomie od lat auto-sabotowałem jakość swojego snu, a w rezultacie cierpię na chroniczny niedostatek fazy głębokiej oraz REM.
  • W imię bycia zgodliwym i pozytywnym tłumiłem frustracje oraz pozwalałem na wchodzenie sobie na głowę tam, gdzie tłumić i pozwalać wchodzić zdecydowanie nie powinienem.
  • I wreszcie zbyt często porównywałem się nie z tymi osobami, z którymi powinienem.

Więcej o trzech pierwszych kiedy indziej. Teraz chwilę o tym ostatnim.

Otóż traf chciał, że jeszcze tego samego kryzysowego lata odbyłem pewne krótkie, ale brzemienne we wnioski i przemyślenia spotkanie biznesowe. Idąc na nie spodziewałem się po pierwsze ubić jakiś interes, a po drugie – jako że rozmówca ciekawą osobą był – zapłodnić intelektualnie. To drugie poniekąd się udało, ale nie ze względu na treść przekazu, tylko na jego formę.

Nie podejmuję się opisać dokładnie zachowania mojego rozmówcy. Przytoczę za to o amatorską diagnozę, którą postawiłem po opuszczeniu szklanego biurowca: kokaina, speed albo przynajmniej MOCNE przedawkowanie Red Bulla. I ja naprawdę chciałem być taki jak on…? 

Tak właśnie zorientowałem się, że w swojej życiowej i biznesowej drodze ponownie nieświadomie uległem syndromowi Instagrama. Oczarowania piękną fasadą bez zastanowienia co kryje się za filtrami. Dostrzegałem tylko, że ten zbudował firmę wartą 100 milionów, tamten sprzedał kurs online za pięć, inny poznał Elona Muska, a równocześnie ukończył osiemnaście iron-manów z zawiązanymi oczami. I oto stoi tu przede mną i gadamy. Normalny człowiek. To co jest ze mną nie tak, że jeszcze tego nie osiągnąłem? Co robię źle? Czego powinienem robić więcej? Co poprawić? 

Oczywiście wiedziałem, że takie porównywanie się nie jest do końca zdrowe. Tylko, że – myślałem sobie – daje przecież wiele inspiracji i motywacji do działania… I miałem rację, bo to nie porównywanie się jest problemem. Sęk w tym, żeby porównywać się z prawdą, z pełnym obrazem, a nie tylko z kolorowym instagramowym (a w przypadku biznesu Forbesowo-Linkedinowym) mitem.

Podziwiamy ludzi sukcesu, ale zapominamy, że BARDZO wielu z nich to (bez nazwisk, ale można łatwo wyszperać przykłady):

  • Alkoholicy i narkomani, którzy nakręcają się do pracy i działania koksem oraz amfą, relaksują z pomocą whisky i prosecco, a zasypiają wyłącznie dzięki tabletkom.
  • Psychopaci bez empatii, etyki i skrupułów. Z nieistniejącym albo dysfunkcyjnym życiem emocjonalnym i osobistym.
  • Mitomani. Zwłaszcza na LinkedIn wielu „ekspertów i ludzi sukcesu” znanych jest tego, że są znani. Tworzą wzajemne kółka adoracji, ale gdy przyjrzeć się dokładniej…

Wreszcie są też Ci, którzy są w miarę normalni i dzięki ciężkiej pracy osiągnęli bardzo wiele. W ich historiach często jednak pomijane jest to, skąd startowali – gdzie się urodzili, kogo znali i ile mieli pieniędzy. Kiedy Page i Brin zakładali Google, pożyczyli od rodziny i znajomych milion dolarów. Nie wiem jak Ty, ale ja nie mam znajomych, którzy wyskoczyliby dla mnie z 4 milionów złotych na dziwny i nie zapowiadający jakiegoś spektakularnego sukcesu projekt.

Dlatego niniejszym solennie postanawiam: historiami sukcesu będę się wyłącznie (i z umiarem) inspirował. Porównywał zaś będę się wyłącznie do jedynej osoby, do której powinienem – siebie z przeszłości. Swoją drogą ostatnio to zrobiłem i wyszło wcale nieźle.

No dobra. To nim przejdziemy do telewizji śniadaniowej jeszcze jeden ważny punkt.

Ktoś bliski ma podobnie: jak żyć?

Pani Patrycja z INN Poland zadała mi ważne pytanie:

Załóżmy, że ktoś ma bliską osobę, którą podejrzewa o zamierzanie w tym samym kierunku co ty. Co byś jej podpowiedział? Jak mogłaby spróbować przemówić takiemu rozwojowcowi i oraczowi do rozsądku?

Przede wszystkim daruj sobie złote rady w rodzaju „chyba powinieneś wyluzować”. To jest dokładnie tak, jak wtedy gdy ktoś mówi ci “nie martw się, wszystko będzie dobrze” – mówiący te słowa czuje się lepiej (w końcu „chciał pomóc”), ale to absolutnie niczego nie zmienia.

Oni mają prawdopodobnie inny system wartości niż Ty. Czytaj: taki styl życia ich kręci, taki styl życia się u nich sprawdza. Czemu więc mieliby go zmieniać? Możesz sobie gadać i przekonywać do woli, ale ktoś taki nie rzuci nagle swojego wypełnionego po brzegi kalendarza i nie poleci przytulać drzew. Daruj sobie też szantaże emocjonalne, wszelkie ultimatum oraz podstępy. Nie wciskaj wieczorem po ciężkim dniu ciastek komuś, kto perfekcjonistycznie unika cukru, aby „wyluzował i cieszył się życiem”. Nawet jeśli zje to nazajutrz będzie zły na Ciebie, a przede wszystkim na siebie i wszystko to będzie z cieszeniem się życiem miało wspólnego bardzo mało.

Potrzeba zmiany musi wynikać ze środka.

Jeśli dobrze znasz tę osobę, to najmniej inwazyjnym i potencjalnie najzdrowszym sposobem jest pokazanie innego świata. Wspólne odzyskanie starego hobby porzuconego gdzieś w pędzie kariery albo odkrycie nowego. Czegoś, co sama zechce robić (czytaj: musi ją to kręcić i jej się podobać), a co pomoże jej nabrać dystansu do codziennego pędu i orki.

Na przykład dla mnie wycieczki w góry i szeroko pojętą naturę są czymś, czego w pracowo-rozwojowym pędzie potrafię nie inicjować miesiącami (bo tyle do zrobienia). Jednak praktycznie nie zdarza się, abym odmówił komuś propozycji jakiegoś szybkiego wypadu.

Kiedy człowiek siedzi zmęczony, ale szczęśliwy i popija w schronisku herbatę (bez cukru!), widzi swoją codzienność z zupełnie innej perspektywy. Wtedy duża część z tego codziennego pędu jawi mu się taką, jaką jest w rzeczywistości – kompletnie bez sensu. Jeśli więc będziecie wystarczająco konsekwentni i cierpliwi we wspólnych poszukiwaniach, jest spora szansa że uda się kogoś z tego pędu wyrwać.

Alternatywna i nieco bardziej drastyczna droga to poczekać aż w końcu zderzą się ze ścianą albo przynajmniej porządnie potkną. Czyli znajdą się w momencie, w którym ma szanse dotrzeć do nich, że obecny tryb działania ma jednak poważne wady i może prowadzić donikąd. A wtedy… zaprawdę zaklinam nie mów (nawet jeśli bardzo Cię kusi) „a nie mówiłem?”. Zamiast tego zaoferuj wsparcie i rozważ:

  • Podesłanie ku refleksji niniejszego oraz poprzednich dwóch (tego i tego) tekstów z tego bloga.
  • Taktowne zasugerowanie wizyty u DOBREGO (szukaj z polecenia!) coacha.

Chodzi o coś, co pobudzi ich aby poszukali swojej własnej, osobistej drogi wyjścia z tego bagna. To może być psychoterapia, rzucenie wszystkiego i wyjechanie w Bieszczady albo praca w schronisku dla zwierząt. Byle pomysł był własny, a nie narzucony przez jakiegoś Wujka Dobra Rada.

Dlaczego coach, a nie psychoterapeuta? Po pierwsze lepiej brzmi (wiele osób mogłoby odebrać to jako sugestię „leczenia się na głowę”). Po drugie proces coachingowy z definicji jest czymś krótkim, co powinno pomóc ułożyć sobie tej osobie w głowie i dojść do tego, jaki kierunek warto teraz obrać. A wtedy z pełnym przekonaniem ruszyć naprawiać to, co się posypało (jeśli będzie to terapia – polecam ten wprowadzający tekst Igi).

No dobra, to teraz na deser:

Jak to jest być w telewizorze?

Kiedy dostałem zaproszenie do Pytania na Śniadanie, byłem mocno sceptyczny. Temat był śliski. Taki, przy którym łatwo dać zrobić z siebie idiotę albo oszołoma. Dlatego nim odpisałem uprzejmemu Panu Researcherowi skonsultowałem się z dwójką znajomych – Julittą, która jest tam regularnym gościem oraz Piotrem, byłym wydawcą Dzień Dobry TVN, który teraz zajmuje się szkoleniami z tego, jak z głową współpracować z mediami. Dostałem od nich kilka naprawdę mądrych rad, za które bardzo dziękuję.

Jadąc do Warszawy miałem tylko dwa cele: dobrze się bawić i nie dać zrobić z siebie idioty. I jeśli nie liczyć fantazyjnego loka, którym skrzywdził mnie telewizyjny fryzjer, zadanie zdaje się wykonałem.

Tym optymistycznym akcentem kontynuację sierpniowego tekstu uważam za prawie zamkniętą.

Prawie, bo za kilka miesięcy planuję napisać jeszcze uczciwą relację z mojego „naprawiania się i odpuszczania”. Czego próbowałem, co działało, a co nie. A uwierzcie mi, że próbowałem (i próbuję nadal) naprawdę wiele…

antykruchość w życiu i w biznesie