Niedawno minęło pięć lat odkąd przybiłem piątkę ze swoim zespołem, a następnie włożyłem plecak, by po raz ostatni przekroczyć próg krakowskiego biura mojego pracodawcy. Wiedziałem tylko, że jadę na miesiąc odetchnąć do Azji, a potem… potem to jakoś się zobaczy. Dziś krótkie podsumowanie z okazji okrągłej rocznicy tych jakże brzemiennych w skutki wydarzeń.
Postanowiłem nie iść we wspominki, retrospekcje i inne epopeje, tylko opisać pięć najważniejszych nauk, jakie wyciągnąłem z tego naprawdę bogatego w przeżycia okresu. Zaczynamy!
#1 Nie każde miejsce pracy jest dla mnie
Jak rozstałem się z korporacją? Zwolniono mnie! Czy może raczej nie przedłużono kontraktu. Teoretycznie była szansa, aby zostać, ale w moim stanie psychicznym szybko odpuściłem starania. Byłem wypalony. Włącznie z (jak stwierdzono później) wrzodami i nerwicą. Kto doprowadził mnie do tego stanu? Sam się doprowadziłem nie umiejąc odpuścić!
Po kilku naprawdę fajnych latach trafiłem na mocno gówniany projekt – budowę i wdrażanie korporacyjnego systemu, którego nikt nie chce używać. Praca w połowie składała się z telekonferencji, a w drugiej z udawania przed programistami, że to co robią jest ważne, chociaż i ja i oni dobrze wiedzieliśmy, że tak nie jest. Sugerowałem wielokrotnie konieczność zamknięcia całości, ale (teraz rozumiem, że z powodów wizerunkowo-politycznych) zmuszany byłem do ciągnięcia tego całego szamba dalej.
Zmuszany? Ktoś mnie skuł kajdankami i szantażował? Nic z tych rzeczy. Nie pozwalała mi moja sumienność i poczucie obowiązku (przecież rezygnacja to poddanie się, przecież szef na mnie liczy, przecież…), a także – co tu ukrywać – złota klatka, w jakiej się znajdowałem. Bardzo wysoka pensja, wygodne biuro, benefity – wszystko to miałem tak dobre, że wtajemniczeni bliscy pukali się w głowę słysząc pomysł, że mógłbym zostawić TAKĄ DOBRĄ PRACĘ.
Tylko, że każdy z nas ma nieco inną osobistą hierarchię wartości i potrzeb, a w mojej na samym szczycie, nad pieniędzmi, nad zdrowiem, nad relacjami stoi: poczucie sensu w tym, co robię. Ten projekt przypominał zaś (kosztujące ciężkie pieniądze!) przesypywanie piasku z kupy na kupę przy jednoczesnym udawaniu, że wszystko to jest bardzo ważne i istotne. Każdy dzień polegał więc na gwałceniu tego, co dla mnie najważniejsze i najcenniejsze. Trwało to prawie rok, aż pewnego dnia nie wytrzymałem i powiedziałem szefowi nieco dosadniej, co o myślę o tym wszystkim.
W ten oto sposób się rozstaliśmy.
Niedługo po powrocie z Azji pracę zaproponował mi pewien startup. Mocny zespół, ciekawa technologia, fajna atmosfera. Ale jednocześnie zero autonomii (na stanowisku Program Managera!) i jeden ze współzałożycieli traktujący ludzi jak swoich osobistych niewolników. Kiedy po trzech miesiącach kończył się mój okres próbny zrobiłem sobie test lustra – zastanowiłem, jaką zazwyczaj widzę w nim minę, kiedy wracając z pracy otwieram drzwi i widzę swoje odbicie. Zastanowiłem się i już wiedziałem, co zrobię – nie przedłużyłem umowy (chcieli).
Nauczyłem się, że nie każde miejsce jest dla mnie i że trzeba nauczyć się w pewnych sytuacjach wyłączać własną sumienność, determinację i konsekwencję. Wyłączać, odpuszczać i uciekać. Dla własnego dobra.
Swoją drogą z tego, co potem wielokrotnie dochodziło mnie na ich temat, to była bardzo dobra decyzja.
#2 Przedsiębiorczość rodzi PRAWDZIWA potrzeba
Zrobiłbym coś swojego, ale nie bardzo wiem co. No nie bardzo mam pomysł…
Gdyby dawali mi tysiaka za każdym razem, kiedy słyszę od kogoś to zdanie – byłbym milionerem. Gdyby dołożyć do tego kolejny tysiąc za każdy przypadek, kiedy sam je wypowiedziałem – miejsce na liście „Forbesa” miałbym murowane!
Ostatnie pięć lat nauczyło mnie w dziedzinie przedsiębiorczości jednego: żeby zacząć robić swój biznes musisz być albo naprawdę głodny (sukcesu, uznania, pieniędzy), albo porządnie ruszony jakąś potrzebą emocjonalną. Po odejściu z korpo miałem tę (czasem wątpliwą) przyjemność doświadczyć obu tych bodźców.
Kiedy po wspomnianym wyżej porzuceniu toksycznego startupu podsumowałem swoje finanse, okazało się, że mogę spłacić swój kredyt hipoteczny. Co też skwapliwie uczyniłem. W rezultacie stałem się szczęśliwym posiadaczem wolnego od obciążeń mieszkania oraz 5000,- (pięciu tysięcy złotych polskich) oszczędności. No i byłem bez pracy, a powrót do zarządzania projektami w korpo plasował się na liście moich marzeń gdzieś w okolicach kolonoskopii. Może nie nazwałbym tego „nożem na gardle”, ale stabilną finansowo sytuacją też nie.
Rezultat? Ten sam zblazowany Igor, co to nie miał żadnego pomysłu na biznes, stał się nagle gejzerem kreatywności: podnajem mieszkania turystom, modeling, eko-owsianki, ręcznie szyte fartuchy kuchenne, zarabianie na blogu. Jadąc rowerem ulicami Krakowa dosłownie na każdym kroku widziałem jakiś pomysł. Widziałem te przysłowiowe leżące na ulicy pieniądze, których za nic nie dostrzegałem, kiedy tkwiłem w wygodnej złotej klatce.
Jakiś czas później doświadczyłem jeszcze mocniejszego rodzaju bodźca. Było to – pardon my french – wkurwienie. Współpracowałem wtedy jako podwykonawca pewnej firmy szkoleniowej, dostarczając ich pełne ogólników i bullshitu programy szkoleniowe:
Jak motywować zespół? Zespół trzeba motywować regularnie!
Jak zapobiegać opóźnieniom? Należy dobrze zaplanować projekt!
I tak dalej w tym stylu. Z początku wierzyłem, że ma to sens (w końcu to ONI, a nie ja mieli lata doświadczeń w świecie szkoleń). I część tych programów nawet miejscami go miała, ale ludzie nie po to płacą ciężkie pieniądze, aby bawić się w poławiaczy pereł z obornika. A ja wraz z nabieraniem pewności siebie i doświadczenia coraz bardziej widziałem, jakie to wszystko słabe i było mi coraz bardziej głupio, że firmuję to własną mordką.
Ostatecznym impulsem stało się jednak zagranie à la Janusz Biznesu, które bez cienia żenady zastosowali na mnie Prezes oraz Dyrektor Zarządzający. Szmelc-biznesowy klasyk w postaci:
Te zapisy umowy, w których ty się do czegoś zobowiązujesz egzekwujemy bezwzględnie. A te zapisy, w których my się do czegoś zobowiązujemy traktujemy elastycznie. Zwinnym trzeba być!
Do wcześniejszych frustracji doszedł więc gniew oraz całkowita utrata zaufania. Rezultat? Trzy i pół roku później mam własną, nieźle prosperującą, etyczną i zgodną z moimi wartościami firmę szkoleniową. Coś, czego te pięć lat temu w życiu bym się nie spodziewał. O czym bym nie śmiał marzyć i na co bym się nie zdobył, gdyby nie PRAWDZIWA potrzeba, a nie tylko „fajniebybyło”.
#3 Trzeba szukać swojej własnej wersji balansu
Doświadczenia ostatnich lat sprawiły, że zacząłem głęboko wierzyć w sens zachowywania życiowego balansu. Zdrowej równowagi w najważniejszych dziedzinach życia. Tylko, że coś nie bardzo udawało mi się osiągnąć za wiele w tej dziedzinie…
Dopiero opisywane ostatnio zderzenie czołowe z rzeczywistością i spowodowane nim przemyślenia uświadomiły mi, że większość recept i rad, które próbowałem zastosować, kompletnie do mnie nie pasowało. Trzeba było wyjść od podpowiedzi, którą Starożytni Grecy umieścili u wejścia Wyroczni Delfickiej.
γνῶθι σεαυτόν — poznaj samego siebie.
Bez tego stosowanie rozmaitych rad jest jak próba naprawy pralki częścią, którą polecano w ostatnim psychologiczno-biznesowym bestsellerze, zamiast taką, która faktycznie się zepsuła. Najpierw poznaj więc swój własny profil osobowościowy, swoje braki, skrzywienia i przegięcia i dopiero potem dobieraj do nich stosowne porady i remedia.
Konkretnie i na przykładzie? Proszę bardzo.
Jestem turbo-sumiennym, zdeterminowanym i zdyscyplinowanym perfekcjonistą. Ze wszystkimi licznymi wadami i zaletami takiej osobowości. To, co różni ludzi takich jak ja od reszty populacji to to, że kiedy słyszymy o nowej ciekawej metodzie albo modelu i postanawiamy ją wdrożyć to:
a) Nie dokładamy jej do próżni. Dokładamy ją jako kolejny element całego, prawdopodobnie długiego szeregu metod, technik i postanowień, które także nam się spodobały i które uczyniliśmy częścią naszych wyśrubowanych standardów.
b) My nie porzucamy tego postanowienia po sześciu dniach jak przeciętny Kowalski. Konsekwentnie je kontynuujemy. Dopóki śmierć albo poważny kryzys nas nie rozłączy.
Dlatego pierwsze poszukiwania równowagi życiowej, większego poczucia szczęścia i redukcji stresu, o których mogę powiedzieć, że gdzieś mnie prowadzą, zacząłem nie od dołożenia nowej techniki oddychania holotropowego albo lektury mądrej książki. Nope. Zacząłem od przeprowadzonego umiejętnie i z wyczuciem wycięcia mniej więcej połowy planów, postanowień i rytuałów oraz kursu dla zaawansowanych w trudnej sztuce nie robienia niczego, olewania i odpuszczania.
I działa. Działa, bo dobrałem to do siebie, swoich przegięć i swojego charakteru. Choć dokładnie taka sama strategia mogłaby okazać się beznadziejna dla kogoś innego.
A, no i jeszcze słowa kluczowe: umiejętnie i z wyczuciem. Dlaczego? Ano dlatego, że…
#4 Strefę komfortu nagina się, a nie łamie!
No dobra, nie do końca. Dokładniej zasada ta wygląda następująco:
- Jeśli masz do czynienia z jednorazową akcją – warto od czasu do czasu skoczyć na główkę.
- Jednak kiedy wprowadzasz w życie długoterminową zmianę albo działanie – nie przesadzaj.
Ostatnie pięć lat nauczyło mnie tego bardzo, bardzo, bardzo dokładnie. Z większości jednorazowych „wyskoków” jestem prawie tak samo zadowolony, jak z tego który opisałem w podlinkowanej wyżej relacji. Za to większość długoterminowych samogwałtów kończyła się pętlą stresu, frustracji i w rezultacie porażką. Bo przeginałem, bo chciałem zmienić za wiele na raz.
W takim wypadku o wiele skuteczniejsze jest lekkie naciągnięcie strefy komfortu połączone z uważnym monitorowaniem rezultatów.
Jeśli nigdy nie ćwiczyłeś – nie zapisujesz się na zaawansowaną grupę cross-fit, tylko spędzasz trzy razy w tygodniu 20 minut na orbitreku. To będzie dla ciebie akceptowalny poziom stresu i dyskomfortu, który po kilku tygodniach powinien przynieść jakieś mierzalne efekty. Dokładnie analogicznie postąpiłem ostatnio z wyluzowywaniem. I dlatego to pierwsza tego typu wycinka, która chyba naprawdę działa.
Wyciąłem dużo – fakt, ale robiłem to nie łamiąc mojej strefy komfortu, a jedynie ją naginając. Zabrałem się bowiem do tego tak, jak mój wewnętrzny perfekcjonista kocha – precyzyjnie, powoli i z rozmysłem analizując to, co czai się na moich listach rzeczy do zrobienia. I tak ofiarą padł duży projekt badawczy, kilka propozycji współprac i wystąpień, plany związane z nagrywaniem wideo oraz… no cóż – blog, który teraz czytasz. Wycinanie w ten sposób nie przeraziło mnie jednak tak, jak zrobiłoby to z pewnością radykalne stwierdzenie z dnia na dzień „usuń połowę planów”. Względnie wyjazd na 4 tygodnie bez komputera. Nie przeraziło i dzięki temu udało się je wdrożyć w życie.
Uważny monitoring wykazał zaś co następuje: poziom stresu spadł, a świat się nie zawalił. Pierwszą połowę z zaoszczędzonego czasu poświęcić mogłem na relaksy, a drugą na porządniejszą realizację pozostałych planów. Z których jeden zupełnie nieoczekiwanie potwierdził ostatnią naukę, o której chcę dziś napisać.
#5 W życiu i biznesie najważniejsi są ludzie
Niezły banał, co? Tyle, że jaki prawdziwy!
Wspomnianym planem, z którym ruszyłem mniej więcej od sierpnia, było odejście od bycia jednoosobową armią i budowa w ramach Zero Bullshit Management mocnego zespołu. Chodziło oczywiście o skalowanie, czyli zarabianie cudzymi rękami. Jednak równie ważne było wciągnięcie do współpracy osób, z którymi wzajemnie uzupełnialibyśmy się kompetencyjnie. Tak, aby można było startować razem po bardziej różnorodne, większe i ciekawsze projekty. Takie, jakich nikt przy zdrowych zmysłach nie zleci pojedynczej osobie.
Absolutnie nie przewidziałem jednak najważniejszego ubocznego skutku tych działań. Rezultatu tak cudownego, że z maślanymi oczami opowiadam o nim każdemu, kto tylko nieopatrznie spyta co u mnie słychać: po ponad czterech latach przerwy znów jestem częścią zespołu! Nie podejrzewałem, że może to robić AŻ TAKĄ różnicę. Nie siedzimy przecież w jednym biurze, a wszyscy poza mną pracują na co dzień w „normalnych” firmach. A jednak…
Mam grupę turbo-mądrych i doświadczonych ludzi, których mogę spytać o radę albo o pomoc – wreszcie nie jestem sam z odpowiedzialnością za każdą rzecz i każdy pomysł! Dobierałem ich bardzo uważnie, ale równie uważnie oni dobierali mnie. Są ze mną, zawierzyli mi i zdecydowali się na współpracę pod marką Zero BS – to niesamowita odpowiedzialność, ale jednocześnie przeogromny pozytywny kop i motywacja.
I jak tak sobie pomyślę i popatrzę szerzej – to właśnie wszystkie nowe znajomości były największą wartością tych kilku lat. Mając stabilną pracę nawet w najlepszej firmie nigdy nie poznałbym tylu wspaniałych ludzi. W każdym większym mieście w Polsce mam teraz niesamowitych znajomych – od szalonych startupowców, przez dziennikarzy, pisarki, projektantów mody, psychologów biznesu, właścicieli firm, szefa działu audytu w Komisji Nadzoru Finansowego, aż po do tych niby-zwykłych a jednak zupełnie wyjątkowych osób. Ludzi z którymi kawa, spacer albo przejażdżka skuterem zapładniają mnie nie tylko nowymi pomysłami, ale też optymizmem, inspiracją i radością życia.
Antykruchość w działaniu
Ktoś wypomniał mi ostatnio, że w nazwie bloga mam antykruchość, a nic o niej nie piszę. Tylko, że ja piszę o niej cały czas – moje przygody z ostatnich pięciu lat to jej kwintesencja!
Te wszystkie nowe sytuacje, w które się wpakowałem, mniejsze i większe ryzyka, które podjąłem i które doprowadziły mnie tu, gdzie dziś jestem. Nocowanie u znajomych na kanapie (dziękuję!), dwunastogodzinne podróże TLK z Gdańska do Krakowa dla oszczędności, spory z Januszami Biznesu, pamiętny moment, kiedy zestresowany do granic możliwości prowadziłem w Poznaniu swoje pierwsze szkolenie i kiedy w maju tego roku stanąłem na największej scenie w swojej karierze.
Dzięki temu wszystkiemu jestem dziś może niekoniecznie bogatszy finansowo, ale na pewno dużo mądrzejszy, dojrzalszy i z (paradoksalnie) o wiele lepiej zabezpieczoną przyszłością, niż gdybym nie zapyskował wtedy szefowi i spędził te ostatnie lata za ciepłym korporacyjnym biurkiem.
Jestem anty-kruchy.
Do następnego tekstu, bo to że obniżyłem priorytet dla bloga, bynajmniej nie znaczy, że z niego rezygnuję!