antykruchość w życiu i w biznesie

Pułapki rozwoju osobistego, czyli jak zniszczyłem własną pewność siebie

Spinasz się więc, kombinujesz i zaczynasz powoli drapać wyżej, dzięki czemu zaczynasz radzić sobie lepiej we wszystkich dziedzinach życia. A to w naturalny sposób rodzi apetyt na więcej. Jednak prawie nikt z guru samorozwoju nie ostrzega, że jak z każdym apetytem można przegiąć, przejeść się i dostać niestrawności.

No i co. Pisałem te swoje okresowe podsumowania, pisałem, potem zaczęły się opóźniać, aż wreszcie zniknęły całkowicie. Blog podupadł, a znajomi widząc mnie coś jakby za często rzucali komentarzem na temat nowych siwych włosów oraz widocznego na twarzy i w oczach wyczerpania.

No cóż – zarżnąłem się pracą oraz przegiąłem z… rozwojem osobistym. I dziś będzie o tym ostatnim.

Krynica wiedzy tajemnej

Na pierwszą książkę, film, czy artykuł trafia się zwykle przypadkiem. Poleci kolega, podrzuci koleżanka, zarekomenduje ktoś ze sceny podczas konferencji. Siadasz, czytasz i nagle HOSANNA – olśnienie! Ktoś w prostych słowach wyjaśnia ci mechanizm, nad którym być może od dawna się zastanawiasz.

  • Dlaczego ta sama firma otwiera dwie konkurujące ze sobą marki (np. Saturn vs. Media Markt)? Bo wewnętrzna konkurencja napędza obie spółki, a klient lubi mieć wybór. Choćby był on tylko iluzją.
  • Czy kobiety faktycznie wolą bogatych? Nie do końca. Nie tyle chodzi o majątek, co o oznakę szeroko pojętej zaradności, czyli możliwości zapewnienia im stabilności i bezpieczeństwa.
  • Czy faceci faktycznie wolą zołzy? Zdecydowanie nie – po prostu przynajmniej na samym początku (póki nie usidlisz go oksytocyną), musisz stanowić jakieś wyzwanie. Lekka (lekka!) niepewność = podniecenie, wszystko na talerzu = nuda i chęć pójścia do innej restauracji.
  • Dlaczego tak bardzo (nawet ci, którzy temu zaprzeczają) przejmujemy się opinią innych? Ponieważ zabezpiecza to interesy gatunku – służy dobru grupy, w której żyjemy. Gdybyśmy kompletnie nie przejmowali się opinią innych, nasz egoizm mógłby za bardzo wymykać się spod kontroli.
  • Czy warto zawsze być miłym i pomocnym? Nie. Trzeba to odpowiednio balansować. Tych ZBYT miłych, pomocnych i zawsze gotowych do poświęcenia owszem lubimy, ale niekoniecznie cenimy i szanujemy.
  • Czy wszystko to nie jest głupie, nieuczciwie i nie fair? Trochę tak, ale nie do końca mamy na to wpływ, bo to konsekwencja pewnych mechanizmów przystosowawczych, z którymi wyewoluowaliśmy.

Fascynujące! 

Potem przychodzi kolej na konfrontowanie nowej wiedzy ze swoimi nawykami i zachowaniami. Z przerażeniem stwierdzasz, że na randkach, podczas negocjacji z pracodawcą, rozmów z zespołem, a nawet przy bożonarodzeniowym stole notorycznie strzelasz sobie w stopę. Wskoczyłeś właśnie na drugi poziom drabiny kompetencji:

  1. Nieświadoma niekompetencja – nie wiesz, że nie umiesz.
  2. Świadoma niekompetencja – wiesz, że nie umiesz.
  3. Świadoma kompetencja – starasz się i umiesz.
  4. Nieświadoma kompetencja – umiesz nawet się nie starając.

Spinasz się więc, kombinujesz i zaczynasz powoli drapać wyżej, dzięki czemu zaczynasz radzić sobie lepiej we wszystkich dziedzinach życia. A to w naturalny sposób rodzi apetyt na więcej. Jednak prawie nikt z guru samorozwoju nie ostrzega, że jak z każdym apetytem można przegiąć, przejeść się i dostać niestrawności.

Źle, źle, wszystko robię źle!

Idę przez życie z dość wybuchową mieszanką cech, którą dobrze obrazują moje tzw. talenty Gallupa: competition, activator, analytical, achiever, discipline (więcej opowiadam o nich u Dominika Juszczyka). Szybciej, lepiej, mocniej, więcej, a do tego turbo-dyscyplina przeradzająca się czasem w coś, co nazywam samogwałtem – nie chce mi się, jestem wyczerpany fizycznie i psychicznie, ale i tak zrobię!

I robiłem, latami. A ewidentne przepełnienie bufora nastąpiło dopiero ostatnio.

Na zmęczenie i wyczerpanie życiem w trybie Leonidasa nałożył się nadmiar przemyśleń powodowanych stosem lektur psychologicznych, filozoficznych i rozwojowych. Normalnie nie czytałbym i kminił pewnie AŻ TYLE, ale ostatnimi czasy powodowała mną dodatkowo obsesyjna chęć śrubowania jakości wiedzy przekazywanej podczas szkoleń (mają być najlepsze – patrz wyżej: talenty Gallupa). I na to wszystko przyszło jeszcze grzebanie w głowie podczas studiów na Akademii Psychologii Przywództwa.

Skutek? Wyobraź sobie, że praktycznie nie ma kwadransa, aby nie pojawiła ci się w głowie myśl w rodzaju:

„Hm, dlaczego tak źle pomyślałem o tym człowieku. Jestem negatywny. Niedobrze. MUSZĘ być bardziej empatyczny, bardziej pozytywny!”

„Nie podchodzę optymalnie do realizacji tego zadania. To bez sensu, to nieefektywne!”

„Czy na pewno odpowiednio medytowałem, wystarczająco się skupiłem, czy można uznać taką sesję za zaliczoną?!?”

„Czy równo angażuję wszystkich uczestników szkolenia? Czy nie omijam tego gościa, bo jest bucem, czy nie faworyzuję tamtej dziewczyny, bo jest ładna?”

„Czy na pewno mam prawidłową postawę i technikę w tym ćwiczeniu. Niby dobrze, ale MUSZĘ zdecydowanie bardziej ściągać łopatki!”

„Zupełnie nie mam ochoty na podciąganie na drążku, ale MUSZĘ. To ważne ćwiczenie, a trening powinien być wszechstronny.”

„Dlaczego tak się odezwałem? Po co to mówiłem? Powinienem być bardziej dyplomatyczny i rzadziej mówić, co myślę!”

I tak dalej, bez przerwy, bez ustanku, w każdej sytuacji. Wewnętrzny krytyk na sterydach i z przytupem. Masz wrażenie, że wszędzie jesteś na drugim poziomie drabiny kompetencji. Wiesz, że nie wiesz, ani nie umiesz i jest tego straszliwie, przytłaczająco dużo. Cierpi poczucie własnej wartości. Niepostrzeżenie gubisz gdzieś swoją tożsamość, bo zaczynasz wstydzić się tego kim jesteś, a jakoś nie potrafisz stać się tym, kim chciałbyś być. Kortyzol nieustannie buzuje w żyłach, a poziom stresu przebija stratosferę.

A najgorsze, że zupełnie nie orientujesz się w tym, co się dzieje. Owszem boli, ale przecież jednym z naczelnych haseł ruchu rozwoju osobistego jest to, że ma być ciężko. Że ma boleć.

Jak zorientowałem się, że przegiąłem?

Nie, nikt mnie nie uświadomił. Choć przyznaję – wielu próbowało. Byłem jednak całkowicie zaimpregnowany na jakiekolwiek sugestie. Dość powiedzieć, że kiedy kilka lat temu koleżanka wysłała mi poniższy fragment American Psycho z komentarzem „to o tobie”:

Wziąłem to za… komplement. W przypadku obsesji samodoskonalenia jest chyba tak, jak z wieloma innymi nałogami – człowiek sam musi zaryć w dno, by zorientować się co się dzieje i mieć szansę się otrząsnąć. No więc zaryłem.

Dosłownie rozsypała się moja budowana latami pewność siebie. Kiedy ostatnio nazwano mnie gdzieś ekspertem z dziedziny zarządzania projektami, natychmiast zacząłem gorąco protestować. Wcale nie z (mniej lub bardziej fałszywej) skromności. Ja zupełnie serio pomyślałem „żaden ze mnie ekspert”. A przecież jestem w tej dziedzinie jednym z najlepszych w Polsce! W czasie ostatniego szkolenia skończyłem pierwszy dzień przekonany, że wyszło źle, słabo i niespójnie. Przekonanie to było na tyle silne, że nazajutrz zacząłem od przeproszenia uczestników, na co ci zareagowali lekką dezorientacją i pytaniem o co właściwie mi chodzi. Do tego stałem się rozchwiany emocjonalnie – podatny na ataki paniki i frustracji z błahych powodów. Zniknęło też obecne mocno jeszcze kilka lat temu poczucie sensu, spełnienia i szczęścia. Wszystko stało się szare, nijakie i bez wyrazu.

Ale ostatecznie dojechały mnie i dały do myślenia objawy fizyczne.

Tyle się mówi o przewlekłym stresie i jego wpływie na organizm. Ale to jak z ofiarami trzęsienia ziemi w Azji – kiwasz głową, myślisz „ojej, straszne”, po czym przewracasz stronę. Wiesz, że to prawda, wiesz że to ważne, a jednak pozostaje to na jakimś nieuchwytnym poziomie abstrakcji. Dlatego dobrą chwilę (i liczne konsultacje z rozmaitymi specjalistami) zajęło mi połączenie kropek i zorientowanie się, że problemy z trawieniem, bezsenność, słaba regeneracja, przykurcze i dolegliwości bólowe mają jedno wspólne źródło: przewlekły, nieustający stres i presja. Presja, którą w ogromnej części wywieram na siebie sam.

Wnioski, czyli co dalej?

Muszę wprowadzić nowe oczyszczające poranne rytuały. Muszę… oczywiście żartuję! Po pierwsze nie muszę (ten czasownik chwilowo wykreślam ze słownika), tylko powinienem. Tak więc powinienem tylko trzy rzeczy: odpuścić, odpocząć i podogadzać sobie.

Poćwiczyć to, czego dopaminowemu Igorowi zawsze brakowało: cierpliwość. Dać sobie czas na zintegrowanie wszystkich tych buzujących we mnie przemyśleń, a jako katalizator owej integracji, a także lek na objawy somatyczne, zaaplikować solidną dawkę odpoczynku i zabawy. Bo, jak odkryłem już jakiś czas temu, największy dystans do siebie oraz bliźnich, najwięcej luzu i odporności psychicznej mam nie wtedy, kiedy z zaciśniętą żuchwą mamroczę pod nosem mantrę:

Wyluzuj, k***, wyluzuj. 

Tylko kiedy jestem wypoczęty, odprężony i wybawiony.

Przynajmniej do końca 2019 roku planuję więc: jeść lody (zacząłem zbierać punkty good lood!); ćwiczyć na siłowni tylko to, na co mam ochotę; częściej mówić co myślę, w tym bez skrępowania wyzywać taksówkarzy i kierowców dostawczaków wymuszających na mnie pierwszeństwo; bolesną fizjoterapię zamienić na relaksacyjne masaże; mniej przejmować się tym, co publikuję w Sieci. Przede wszystkim jednak solennie obiecuje: nie czytać, ani nie słuchać nic psychologicznego i rozwojowego oraz niczego, ale to niczego się nie uczyć i nie doskonalić. Zamierzam też oczywiście zrobić coś z problemem przepracowania, czyli zająć się ścianą, do której doszedłem w obszarze zawodowym, ale o tym napiszę już niedługo.

Jeśli mi się zachce, bo nic nie obiecuję i niczego nie muszę.

antykruchość w życiu i w biznesie