antykruchość w życiu i w biznesie

Mop i windykacja, czyli jak zostałem project managerem

Kontynuacja opowieści na temat mojej drogi do stanowiska kierownika projektu. O jednej z lepszych rad jakie dostałem w życiu. Tym co oznacza prawdziwa konsekwencja w poszukiwaniu wymarzonej pracy. I tym co robi prawdziwy lider stojąc przed plamą z zawartością czyjegoś żołądka.

Dopijam piwo, przyglądam się chwilę atrakcyjnej dziewczynie pomykającej na rowerze wzdłuż Prinsengracht i jednym tchem wyrzucam z siebie to, co dręczy mnie już od jakiegoś czasu:

Erik, kiedy wrócę do Polski, chciałbym zostać prawdziwym, samodzielnym project managerem. Tylko… jak? W Comarchu niby obiecują, ale najpewniej nic z tego nie będzie. Z drugiej strony, gdzie indziej moje szanse są chyba jeszcze mniejsze. Owszem, mam doświadczenie w zarządzaniu z pracy na swoim, ale moje obecne stanowisko to analityk…

Erik uśmiechnął się, pociągnął z zielonej butelki i udzielił mi jednej z lepszych rad, jakie dostałem w życiu:

Igor, przede wszystkim liczy się doświadczenie. Zrób więc wszystko, aby zdobyć go jak najwięcej. Comarch nie daje ci samodzielnego projektu, ale przecież możesz koordynować change requesty(*), pomagać przy kwartalnym planowaniu prac i wykonywać jeszcze inne typowe zadania project managera. Nabierzesz tak doświadczenia i albo w końcu ktoś cię dostrzeże, albo dzięki temu łatwiej przejdziesz rozmowę kwalifikacyjną gdzie indziej.

(*) change request – prace nieobjęte głównym kontraktem. Często (jak w ww. przypadku) realizowane jako osobny projekt mniejszych rozmiarów.

Czyli przede wszystkim doświadczenie. Brzmiało rozsądnie i wcale optymistycznie, bo doświadczeń i przygód z zarządzaniem projektami miałem już wtedy na koncie naprawdę sporo.

AAA. Stronę internetową tanio wykonam

Swoją pierwszą stronę stworzyłem jeszcze w latach 90-tych, mniej więcej w drugiej klasie liceum:

strona www z 1998 roku

Stosunkowo szybko zarobiłem dzięki nowym umiejętnościom pierwsze pieniądze, ale tak naprawdę wszystko rozkręciło się około 2002 roku, kiedy stworzyłem portfolio i zacząłem (mniej lub bardziej nieudolnie) reklamować swoje usługi.

Dużo później zdałem sobie sprawę, że każde zlecenie było de facto osobnym projektem. Bo choć nie bawiłem się w coś, co wielu kojarzy się z zarządzaniem projektami, czyli w rozpisywanie szczegółowych harmonogramów, to w każdym przypadku przecież należało:

  • Określić termin wykonania (deadline) i spróbować go dotrzymać.
  • Zebrać od zleceniodawcy wymagania odnośnie efektu końcowego, balansując jego zadowolenie oraz opłacalność całości i moje zdrowie psychiczne (bardzo trudne).
  • Zarządzać zmianami, czyli niekończącą się listą dodatkowych życzeń pojawiających się w stosunku do gotowej do oddania strony (jeszcze trudniejsze).
  • Wyrobić w sobie cierpliwość i umiejętność komunikacji z trudnym klientem.
  • Zarządzać podwykonawcami – dojść szybko zacząłem korzystać z usług zewnętrznych grafików, bo moje talenty w tym zakresie były (i nadal są) dyskusyjne.
  • Nauczyć się sprawnie zamykać projekt i zdobywać jego akceptację.

To ostatnie nawet w połączeniu z rolą windykatora-szantażysty. Szczególnie pamiętam historię z pewnym bardzo zamożnym klientem. Jak mógł unikał zapłacenia mi 750 złotych polskich (druga rata do pełnego 1000 – to były stawki!). Nie odpisywał na maile i SMS-y oraz nie odbierał telefonu, a jak już odebrał – miał zawsze stos znakomitych wymówek. Ale ja przecież byłem z IT, czyli miałem władzę. Miałem hasła!

Pewnego dnia, po krótkim wahaniu, wycedziłem do słuchawki lekko drżącym głosem:

Jeśli wejdzie pan teraz na stronę, to zobaczy pan, że jest zastąpiona planszą „w konserwacji”. Ma pan trzy dni na wykonanie przelewu. Trzy dni na wypadek powtórnej choroby księgowej, względnie przypadkowego i nieumyślnego utopienia bankowego tokena w Morskim Oku. Jeśli po trzech dniach nie będę miał pieniędzy na koncie – przekieruję stronę na jakiś serwis porno.

Kasa była nazajutrz.

To była prawdziwa szkoła życia! Pamiętam, że kiedy wiele lat później w Jemenie wrzeszczał na mnie dyrektor finansowy lokalnej wersji Telekomunikacji Polskiej, byłem na to przygotowany. Stałem tam i myślałem o współpracy z pewnym właścicielem niewielkiego (oby stanął w płomieniach) hotelu:

To nic w porównaniu z Panem Romanem. Ten to dopiero umiał wrzeszczeć!

Budynek Teleyemen
To tu na mnie wrzeszczeli

Jedyne, czego brakowało tam z punktu widzenia zdobywania poważnego doświadczenia, to więcej różnorodnych interesariuszy (stron zaangażowanych w projekt). Tworzenie serwisów WWW oznaczało kontakt i negocjacje ze zleceniodawcą i maksymalnie dwoma podwykonawcami. Trochę mało, bo każdy, kto zarządzał kiedyś projektami wie, że zaangażowanie w przedsięwzięcie kilku dodatkowych stron potrafi skomplikować wszystko o wiele bardziej, niż nawet najbardziej odjechane życzenia klienta końcowego.

Szczęściem na studiach nie zajmowałem się jedynie prowadzeniem chałupniczej agencji interaktywnej.

Głuchołazy, Maj 2003 roku, 4:07 nad ranem

Plama była całkiem spora i zajmowała sam środek sali, w której do trzeciej nad ranem odbywała się konferencyjna impreza.

Studencka Impreza

Za pięć godzin mieliśmy zainaugurować tu drugi dzień Input 2003, czyli dorocznej konferencji planistycznej AIESEC Polska. Nie było więc żadnych wątpliwości – kleksa, będącego jeszcze niedawno zawartością czyjegoś żołądka, trzeba było się pozbyć. Pilnie.

Na razie jednak staliśmy gapiąc się to na owe nienawistne zjawisko, to na siebie. Ja, szef Komitetu Organizacyjnego oraz większość mojego dzielnego zespołu. Była pora, by podjąć trudną decyzję – kogo pasować na pomywacza dnia?

Targały mną wątpliwości. Czy ukarać w ten sposób Józka, który pojechał tam głównie podrywać uczestniczki i nie kwapił się do roboty? Ktoś najpierw musiałby go dobudzić, no i co będzie, jak zacznie protestować…? To może wyznaczyć Magdę, na którą zawsze i w każdej sytuacji można liczyć? I nagle przyszło olśnienie:

Ech, gdzie jest mop? — westchnąłem — Dajcie, sam ogarnę to obrzydlistwo.

Po minach zespołu i po tym, jak zachowywali się następnego dnia już wiedziałem, że wybrałem jedyną prawidłową odpowiedź. Tak właśnie odebrałem pierwszą poważną lekcję przywództwa.

Wszystko dzięki temu, że pewnego listopadowego dnia zgłosiłem się do biura AIESEC na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. Przez trzy lata nabrałem dokładnie takiego doświadczenia, jakiego nie mogła dać mi własna mikro-firma. Projekty studenckie może nie brzmią zbyt okazale, ale taki Input był konferencją dla prawie 200 osób o pięciocyfrowym budżecie. Nieźle jak na pryszczatego dwudziestojednolatka. 

I żeby nie było – nie zawsze było tak różowo, romantycznie i wzniośle, jak opisuję wyżej. AIESEC był przede wszystkim poligonem dla licznych błędów i potknięć. Żeby daleko nie szukać – choćby to, co zrobiłem (a raczej czego nie zrobiłem) domykając formalności po wspomnianym wyżej projekcie.

Całość wyszła naprawdę dobrze, co wprawiło mnie w takie samozadowolenie, że po powrocie do Wrocławia zupełnie nie zainteresowałem się tym, czy wszystko zostało należycie pozamykane, oddane, podpisane i rozliczone. Zamiast tego spakowałem plecak i wyjechałem na wakacje. Jakież było moje zdziwienie, gdy po powrocie zastałem moją skrzynkę mailową wypełnioną gorzkimi wiadomościami na temat nieoddanego sprzętu, nierozliczonych faktur i niespełnionych obietnic. Z początku byłem nawet zdziwiony i oburzony – czy zespół sam nie mógł sam tego ogarnąć…?

W końcu jedna zrozumiałem, jak mocno nawaliłem i od tego czasu szczególną uwagę zwracam na to, co dzieje się przy zamykaniu prowadzonych przeze mnie projektów.

CHCESZ ZDOBYĆ WIEDZĘ Z ZARZĄDZANIA PROJEKTAMI Z UST PRAKTYKA?
Zapisz się na kurs online, w którym czeka na Ciebie 12 lekkostrawnych lekcji,
przykłady, materiały dodatkowe, całość zakończona certyfikatem.

 

Upór i konsekwencja

Wróćmy jednak nareszcie do rady otrzymanej nad amsterdamskim kanałem. Co zdarzyło się dalej?

Podczas kilkunastu kolejnych miesięcy porzuciłem roszczeniowe podejście („powinni mi za to dodatkowo zapłacić!!!”) i pchałem się do wszelkich aktywności związanych z koordynacją toczących się wokoło projektów. Zacisnąłem też zęby, zakupiłem na Amazon gruby, nudny podręcznik i spędzałem wieczory przygotowując się do egzaminu na CAPM – Cerified Associate in Project Management. Skromniejszej wersji popularnego certfikatu PMP, na którego zdawanie nie spełniałem wtedy części kryteriów.

Kucie na pamięć po angielsku trudnych korporacyjnych terminów było prawdziwą gehenną, która miała jednak swój happy end. W ostatnim tygodniu swojego holenderskiego kontraktu urwałem się na pół dnia z pracy i po kilku godzinach ślęczenia przy stanowisku testowym, uśmiechnięty od ucha do ucha opuściłem Centrum Egzaminacyjne w Amsterdam Sloterdijk. Teraz byłem gotowy na rozpoczęcie poszukiwań. I zabrałem się za to bardzo serio.

Bardzo.

Przez pół roku CODZIENNIE zaglądałem na każdy ważniejszy serwis z ofertami pracy i kiedy tylko widziałem coś obiecującego, natychmiast się zgłaszałem. Był to sam środek ostatniego kryzysu, więc sensownych ofert nie było wiele, ale mimo to łącznie wysłałem około czterdziestu aplikacji. Zbudowałem nawet z pomocą Worda i Excela system do generowania listów motywacyjnych, które wtedy jeszcze niestety były standardem.

Efekt? Zaproszono mnie na kilkanaście rozmów. Część doświadczeń była przykra, część śmieszna, ale zdecydowania większość ciekawa i rozwijająca. Na przykład, kiedy po wcześniejszych spotkaniach z dwoma dyrektorami w Software Mind (obecnie Ailleron), trafiłem na dłuższą rozmowę z prezesem Januszem Homą. Wpadłem im w oko, ale na kierownika projektu byłem na ich potrzeby zbyt mało techniczny. Pan Janusz przekonywał mnie więc abym pracował dla niego jako account manager (czytaj: sprzedawca). Propozycja była tyleż zaskakująca, co kusząca i lukratywna.

Ja jednak się nie ugiąłem. Dalej wysyłałem aplikacje i chodziłem na rozmowy.

Kilka miesięcy później…

Miał skubany rację.

Pomyślałem przyglądając się światu zza szyby tramwaju linii numer 4. Wracałem właśnie z Bronowic po pierwszym dniu pracy w DreamLab Onet.pl. Pracy, której otrzymanie jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej nawet by mi się przyśniło. Kierownik strategicznego projektu stworzenia nowego systemu zarządzania treścią (CMS). Serca całego portalu, całej firmy.

Przydało się całe moje wcześniejsze doświadczenie w tworzeniu serwisów internetowych, przydały przygody w AIESEC i wysiłki w Comarchu. Przechodząc proces rekrutacji musiałem się oczywiście zdrowo napocić, ale parafrazując mojego instruktora nauki jazdy – zawsze, nawet w momentach, kiedy coś delikatnie i z wyczuciem koloryzowałem, wiedziałem, że wiem o czym mówię. Wiedziałem, bo miałem doświadczenie.

I udało się!

Strategiczny projekt, kilkunastoosobowy zespół – stałem przed niesamowitą szansą i obawiałem się tylko czy sobie poradzę. Jak pokazało życie całkiem słusznie. Ale o tym, to może już przy innej okazji…

Co dziś zrobiłbym inaczej?

Niewiele. Doświadczenia z przebywania po drugiej stronie rekrutacyjnego stołu jedynie utwierdziły mnie w przekonaniu, że przy zdobywaniu wymarzonej pracy najważniejsze są chęci, determinacja i chociaż minimalne, choćby wolontaryjne doświadczenie praktyczne. CV kandydata interesuje mnie zazwyczaj tylko aby zagaić rozmowę. Pytam i drążę o konkretne przypadki z jego doświadczenia. Jak się zachował w danej sytuacji? Dlaczego? Czego go to nauczyło? O tworzeniu profesjonalnych planów i dokumentów ściemniać można długo i kwieciście. O codziennej pracy z ludźmi dużo trudniej. 

Co więc bym zmienił i poprawił w moim podejściu do poszukiwań? Dwie rzeczy – certyfikację i networking.

Jeśli, co nie jest wcale takie pewne, w ogóle bawiłbym się w egzaminy i certyfikaty, to zamiast CAPM zdawałbym PRINCE2 Foundation (więcej o obu tutaj). Różnica w odbiorze przez rekruterów często bywa żadna („ma jakiś papier”), za to spora jest, jeśli chodzi o wysiłek konieczny w przygotowanie się do jednego i drugiego. Przygotowanie do CAPM to jakieś 20-30 razy więcej pracy niż PRINCE2.

Zaoszczędzony w ten sposób czas poświęciłbym na chodzenie na rozmaite darmowe meetupy, seminaria i konferencje. Dla inspiracji i nowych znajomości, bo im jestem starszy, tym bardziej zgadzam się z tym, co zgrabną formułą podsumował kiedyś Aleks Barszczewski – nasza wartość na rynku pracy w dużej mierze zależy od naszej sieci kontaktów. Śmieszne, ale pisząc te słowa przypomniałem sobie, że na ogłoszenie z Onetu aplikowałem jako pierwszy, bo o tym, że będą otwierać rekrutację usłyszałem właśnie od kogoś podczas jednej z takich imprez!

Tak więc: doświadczenie, kontakty i konsekwencja. I okazjonalny Heineken z doświadczonym kolegą.

antykruchość w życiu i w biznesie