antykruchość w życiu i w biznesie

Niespodziewany, nagły sukces

Antykruche aktualności: Jak podstępem wyrwać się z pętli pracoholizmu? Co poprzedza zwykle nagły sukces? Gdzie pędziłem po Warszawie z Saszą z Ubera? Czego nie znoszę u wzorowanego na mnie bohatera pewnego kryminału? Wszystko to w najnowszym odcinku!

Rozwiń jeśli nie wiesz o co chodzi z 'anktykruchymi aktualnościami'
To publikowana co dziesięć tygodni relacja z tego, co mnie w danym okresie spotkało.

Trochę tu luźnego lifestyle’u – anegdot, zdjęć, czy mini-recenzji przeczytanych książek. Sednem jednak zawsze jest to, czego mnie dane tygodnie nauczyły – refleksje, odkrycia i olśnienia. Co testowałem i zadziałało, a gdzie poniosłem bolesną porażkę oraz jaka z tego wszystkiego może płynąć dla mnie oraz dla Ciebie nauka.

Więcej o genezie tych podsumowań przeczytasz we wstępie do tego odcinka, a wszystkie teksty z tej serii znajdziesz tutaj.

W ostatnim podsumowaniu pisałem:

Tak oto wybrałem zaciśnięcie zębów i intensywną pracę z perspektywą nadrobienia relaksacyjnych zaległości jesienią. 

Jeśli jednak kiedykolwiek dotknął Cię pracoholizm, to wiesz dobrze, że coś takiego łatwo jest obiecać, ale niestety nieco trudniej zrealizować. No bo jak tu nadrabiać relaksacyjne zaległości, jak odpuścić, jak iść do parku, jak pogapić się na gwiazdy, kiedy TYLE SPRAW czeka do zrobienia!?! No jak…?

Próbowałem, kombinowałem i wpadłem! Oto najważniejsza nauka z dziesięciotygodniówki 13 VIII – 21 X:

Czasem warto zastawić na siebie pułapkę

Jeśli rzucasz słodycze – pozbywasz się z domu czekolady. Gdy chcesz więcej się ruszać – kupujesz drogi karnet na siłownie. A kiedy chcesz się zmusić do potrzebnego ci odpoczynku – warto postawić się w sytuacji prawie-bez-wyjścia.

Jeszcze w lipcu, w samym środku pracoholicznego szału przyszło mi do głowy, że aby naprawdę trochę odsapnąć, potrzebuję krótkiego wyjazdu. Kiedy jednak zacząłem grzebać po internecie rozważając rozmaite opcje, gdzieś w środku pojawił się początkowo nieśmiały, a potem coraz mocniejszy głos:

A jak nie będzie tam wystarczająco dobrego internetu, by móc w razie czego popracować? A jak coś obsunie się przed wyjazdem i przez to opóźni się TAMTEN projekt? A co z tą biznesowa książką, którą obiecałem sobie przeczytać?

Dość!

Resztki zdrowego rozsądku podpowiedziały mi jedyne właściwe w tej sytuacji rozwiązanie – zebrać całą silną wolę i wszyć esperal zrobić coś, czego najpierw będę żałował, a potem sobie za to podziękuję.

Tak oto nabyłem tani bilet do Marakeszu dobrze wiedząc, że:

  • Internet będzie kiepski = zero pracy.
  • Będzie bardzo gorąco = zero pracy.
  • Lecę tylko z podręcznym = bez laptopa = zero pracy.

Rezultat? Patrz niżej.

Udało mi się wyrwać ze zgubnej pętli i złapać nieco dystansu. Nawet głupie cztery dni zaowocowały tym, że po powrocie miałem o wiele lepsze pomysły i uporałem się z kilkoma pozornie nierozwiązywalnymi problemami. Przypomniałem sobie wtedy, że czytałem gdzieś o pewnej specyficznej własności mózgu.

Jeśli zasiać w głowie jakiś pomysł lub problem, to o ile damy jej szansę na trochę wolnych przebiegów, będzie powoli mieliła sobie te zagadnienia, produkując w rezultacie lepsze rozwiązanie, niż gdybyśmy siedli i koniecznie usiłowali wymyślić coś na poczekaniu.

To skonstatowawszy, postanowiłem zastawić na siebie więcej pułapek.

Raz było to zaproszenie najlepszego kumpla na weekend. Bo trochę głupio (choć – wstyd przyznać – kiedyś tak czyniłem) byłoby zostawić go samemu sobie, by odpisywać na maile:

Innym razem skutecznie podpuściłem się słowami „jesteś w Poznaniu – głupio byłoby nie zajrzeć przy okazji do domku dziadków w Lubuskiem”:

Dwa czy trzy razy… wpisałem sobie wycieczkę jako zadanie w kalendarz i brutalnie zmusiłem do udania o siódmej rano na pobliski przystanek busów. Bywało, że jeszcze w trakcie jazdy nachodziły mnie głupie myśli w rodzaju „może chociaż wieczorem nadgonię robotę”. Szczęśliwie górskie powietrze oraz drogowskaz na szlak szybko przynosiły otrzeźwienie oraz świadomość tego, co jest ważniejsze.

Babia Góra Perć Akademików

Pozytywny auto-sabotaż spodobał mi się tak bardzo, że postanowiłem wspomnieć o nim na najbardziej prestiżowym wystąpieniu, jakie miałem okazję wygłosić w całej swojej dotychczasowej karierze…

To działa, to działa!

Bardzo lubię pewne powiedzenie wyjaśniające okoliczności typowego sukcesu:

Zazwyczaj jest nagły i niespodziewany (i poprzedza go wiele lat ciężkiej pracy).

Czasem myślałem o tym jeszcze hen, podczas mojej korpo-kariery. Już wtedy spędzałem długie godziny nad ambitnymi lekturami, dłubaniem przy blogu, medytacji, snuciem planów podboju świata oraz wykrywaniu i rozpracowywaniu osobistych demonów. Bywało, że oglądając zdjęcia znajomych z kolejnego wypadu czy szalonej imprezy drapałem się w głowię i zastanawiałem:

Igor, ludzie prowadzą wyluzowane, wesołe życie, a ty w kółko coś rzeźbisz, czytasz, kombinujesz. Zacne to, ale co poza (okresową) satysfakcją i (głównie) nadmiarem rozkmin ci to tak właściwie daje? Gdzie ta mądrość, do której twierdzisz, że dążysz? Gdzie jakieś efekty?

No więc wygląda na to, że efekty zaczęły nadchodzić.

Najpierw dostałem się do największego biznesowego podcastu w Polsce.

Potem przyszło zaproszenie od Mariusza, którego podcast to dla mnie absolutne polskie numer jeden pod kątem mądrych menedżerskich treści w formacie audio. Wreszcie Jacek Santorski (!) zaprosił mnie, bym wystąpił na organizowanym przez niego wydarzeniu z cyklu APPendix. I to właśnie tam, opowiadając o autohigienie psychicznej menedżera na pierwszej linii frontu, miałem okazję podzielić się m.in. pomysłem na pozytywne auto-pułapki ratujące pracoholika przed nim samym.

I nie, nie piszę o „sukcesie” w kontekście otrzymania owych zaproszeń (choć było to oczywiście dla mnie sporą nobilitacją i uznaniem). Sukcesem nazywam to, co usłyszałem potem w rozmowach na żywo i co przeczytałem w licznych wiadomościach oraz komentarzach.

Mogło przecież okazać się, że jestem tylko kolejnym niszowym szkoleniowym celebrytą dla ubogich, że wystąpienie zbierze grzecznościowe oklaski, a podcasty kilka łapek w górę od niestrudzonych psychofanów. Ale było tego dużo, dużo więcej, z uściskiem dłoni od Jacka Santorskiego na czele:

Spodziewałem się, że będzie dobrze, ale przekroczyłeś moje oczekiwania.

Przeczytane

Niestety przy tych wszystkich aktywnych relaksach nie zostało za wiele czasu na książki.

Jacek Santorski: „Ludzie przeciwko ludziom” – najlepsza przeczytana w tym okresie książka. O relacjach, konfliktach i zarządzaniu sobą w tym wszystkim. Skłaniająca do mądrej autorefleksji – takiej, która pomaga zachować równowagę, zdrowe zmysły i pogodę ducha podczas najtrudniejszych zawodowych i osobistych wyzwań. Dodatkowo w lekki i przystępny sposób wprowadza do świata rozmaitych gier psychologicznych, w które nieświadomie wszyscy pogrywamy w pracy i życiu prywatnym. A do tego wszystkiego mocno osadzona jest w naszej narodowej kulturze i specyfice. 

santorski_ludzie_przeciwko_ludziom

D. Truszczak, A. Sowa: „Drogi do Niepodległej 1918” – dość późno olśniło mnie w tym roku, że mija okrągły wiek od odzyskania przez Polskę niepodległości, a praca Doroty Truszczak i Andrzeja Sowy okazała się świetnym materiałem by wprowadzić się w klimat tamtych czasów. To nie jest typowa książka historyczna, a złożona z wycinków rozmaitych gazet kronika 1918 roku. Poza tym, że ciekawa i rozrywkowa, pomogła mi zdecydowanie lepiej zrozumieć trudną rzeczywistość, z jaką przyszło zmierzyć się odrodzonej Polsce.

Ben Horowitz: „The Hard Thing About Hard Things” – klasyk w świecie startupów, choć opowiada raczej o późniejszych etapach rozwoju biznesu niż trzech nastolatków w garażu wujka. Naprawdę sporo wartościowych, dających do myślenia rad i refleksji na najróżniejsze tematy związane z zarządzaniem firmą. Mi najbardziej utkwiła w głowie rada odnośnie rekrutacji: „Hire for strenghths, not lack of weaknesses” (zatrudniaj z powodu mocnych stron, a nie z powodu tego, że ktoś nie ma wyraźnych słabości).

Emil Zola: „Nana” – powieść znana głownie jako popularne hasło z krzyżówek. Część większego cyklu Rougon-Macquartowie, z którego czytałem już kiedyś „Germinal”. Dobra, choć ze względu na natłok postaci trudno było z początku się w nią wgryźć. Czuję, że to nie ostatnia książka z tego cyklu, po którą sięgnę.

Piotr Wierzbicki: „Migotliwy ton. Esej o stylu Chopina” – dobrze napisane i inspirujące, choć dla takiego muzycznego laika jak ja, miejscami nużące i niezrozumiałe. Skłoniło mnie, by trochę więcej posłuchać utworów naszego najsłynniejszego kompozytora.

Katarzyna Berenika Miszczuk: „Noc kupały” oraz „Paranoja” – pierwsza to kontynuacja „Szeptuchy”, o którym pisałem poprzednio. Za to druga ma specjalny smaczek. Po pierwsze – jestem (ekhm, ekhm) na okładce.

miszuk_reklama_metro

Po drugie – Marek, jeden z głównych bohaterów, jest po części wzorowany na mojej skromnej osobie. Ciekawie było zobaczyć swoje nazwisko w podziękowaniach, ale naprawdę odpadłem, gdy w pewnym momencie jedna z bohaterek odkryła na plecach Marka tatuaż o dziwnym kształcie.

paranoja_igor_mroz

Jednego Markowi nie mogę wybaczyć – pali. Ble.

Obejrzane

Och Teatr: „Trzeba zabić starszą panią” – w roli głównej Barbara Kraftówna (Honorata od Gustlika z „Czterech Pancernych”) – przyjemne, rozrywkowo spędzone dwie godziny.

och_teatr_trzeba_zabic_starsza_pania

Przeżyte

Spróbowałem floatingu – czyli „kąpieli” w całkowitej ciemności w osolonej wodzie o temperaturze ciała. Całkowite odcięcie od bodźców miało być ciekawym doświadczeniem oraz dobry relaksem. Godzinna sesja minęła zaskakująco szybko (myślałem raczej, że ciężko będzie mi wytrzymać), ale nie mogę zaliczyć jej do specjalne przyjemnych ani relaksujących. Przez większość czasu straszliwie bolał mnie kark. Podobno niektórzy tak mają.

floating

Zaliczyłem niesamowity urbexPodczas sesji zdjęciowej w Warszawie Mariusz zaproponował, aby część zdjęć zrobić na dachu opuszczonego budynku stojącego w samym centrum. Dachowe ujęcia ze względu na zbyt ostre światło wyszły średnio, ale samo myszkowanie tam było niesamowitą przygodą.

Jeszcze bardziej niesamowity był zawał serca, który przeszedłem, kiedy dwie godziny później zorientowałem się, że zostawiłem na owym dachu MacBooka. Szalona jazda z Saszą z Ubera oraz sprint przez dziesięć pięter uwieńczone zostały słyszalnym chyba w całej okolicy okrzykiem ulgi. Mój leciwy przyjaciel leżał grzecznie i czekał za jednym z kominów. Dokładnie tam gdzie dwie godziny wcześniej oparłem go „na chwilę”.

Uruchomiłem nową wersję ZeroBS.pl oraz przeprowadziłem rekrutację na asystentkę. Mimo, że byłem zadowolony z wcześniejszej współpracy z BrandAssist, postanowiłem zatrudnić kogoś bezpośrednio i na w miarę stały wymiar godzin. Zaskoczył mnie sukces ogłoszenia i naprawdę wysoki poziom aplikacji – dostałem prawie pięćdziesiąt CV, a wybór był naprawdę bardzo trudny. Z Igą (nie, imię nie było kryterium wyboru) pracujemy szczęśliwie już od dwóch miesięcy i miała ona duży udział w tym, że przetrwałem ostatnie dwa miesiące 2018 przy w miarę zdrowych zmysłach.

Walczyłem dzielnie acz bezskutecznie o odzyskanie portfela jednej z niszowych kryptowalut. Robiąc jesienny remanent w finansach odkryłem zerowy balans w moim portfelu IOTA. Niby nikt mnie nie okradł, niby to tylko na skutek jakichś technicznych zawirowań i wszystko powinno być do odzyskania. Niby. Bo do dnia dzisiejszego mimo szerokiego researchu i rozległej korespondencji  z fundacją IOTA nic odzyskać mi się nie udało. Wnioski na przyszłość – wciąż w ramach ryzykownej części portfela inwestycyjnego będę czasem eksperymentował, ale jednak daruję sobie te najbardziej egzotyczne wynalazki.

Padła zainicjowana przeze mnie grupa Mastermind. Czyli taki modny w rozmaitych przedsiębiorczych kręgach zespół regularnego wsparcia, gdzie kilka osób cyklicznie zdzwania się konsultując swoje plany i wzajemnie rozliczając się z podjętych zobowiązań. Ruszyłem z taką grupą w połowie lata, ale całość szybko straciła impet i zaczęła się rozłazić. A ja… ja jestem zadowolony. Zadowolony, ponieważ mam ewidentny dowód, że uczę się odpuszczać. Do niedawna jeszcze ciągnąłbym to i uparcie zaganiał wszystkich do regularnych spotkań. A przecież gdyby wszyscy faktycznie widzieli w tym dla siebie dużą wartość, to nie powinno być z tym problemu. Niektórym inicjatywom i pomysłom po prostu trzeba dać umrzeć. Inaczej nigdy nie zrobi się miejsca dla innych, często fajniejszych. Albo dla snu.

Tyle na dziś. Powodzenia w zastawianiu na siebie odpoczynkowych pułapek!

antykruchość w życiu i w biznesie