Z poślizgiem, ale konsekwentnie przedstawiam następny odcinek antykruchych aktualności. Tym razem podsumowanie okresu od czerwca do początku sierpnia. Dlaczego nie wyszło mi lato w stylu slow-life, jak skutecznie udawałem zakochanego i przede wszystkim czego nauczyły mnie te wyczerpujące tygodnie.
Trochę tu luźnego lifestyle’u – anegdot, zdjęć, czy mini-recenzji przeczytanych książek. Sednem jednak zawsze jest to, czego mnie dane tygodnie nauczyły – refleksje, odkrycia i olśnienia. Co testowałem i zadziałało, a gdzie poniosłem bolesną porażkę oraz jaka z tego wszystkiego może płynąć dla mnie oraz dla Ciebie nauka.
Więcej o genezie tych podsumowań przeczytasz we wstępie do tego odcinka, a wszystkie teksty z tej serii znajdziesz tutaj.
Pewnego dnia, kiedy leżałem na stole u Pana Marcina i jęczałem z bólu doświadczając prozdrowotnego masażu, umilające nam nasze redez-vous radio zatrzeszczało, a potem nadało piosenkę:
Kiedy obolały przypedałowałem do domu, odnalazłem teledysk na YouTube, obejrzałem i postanowiłem:
Tegoroczne lato spędzę relaksująco, drzewoprzytulająco i małomiasteczkowo!
Zaczęło się wcale obiecująco
Najpierw była pierwsza w życiu wizyta na konferencji z cyklu TEDx (TEDx Kazimierz – Illumination w Centrum Manggha). Całość przerosła moje oczekiwania i wizytę na tego typu wydarzeniu rekomenduje teraz wszystkim.
Nie chodzi wcale o inspirujące mowy. Powiedzmy sobie wprost – to jednak wydarzenie lokalne, gdzie poziom wystąpień bywa, ekhm, zróżnicowany (z lepszych polecam „Czas to nie pieniądz” Piotrka Nabielca). Chodzi przede wszystkim o ludzi, których można poznać w takim miejscu podczas przerw między kolejnymi prezentacjami.
To nie są typowe spotkania przy automacie z kawą. Takie, jak większości firm: 'byle do piątku’, 'projekt się opóźnia’, 'słyszeliście o tej debilnej nowej regulacji?’. Ludzie, których tam spotykasz są otwarci, pozytywni i po prostu im się CHCE. Rozmowa z nimi jest jak powiew świeżego powietrza. Z Mangghi wychodziłem z przekonaniem, że nie wszyscy i wszystko jest na świecie tak beznadziejne, jak można by skonkludować po lekturze dowolnego informacyjnego portalu.
Wkrótce potem dostałem nieco na wariackich papierach (czytaj: w ostatniej chwili) zaproszenie na meetup w jednej z krakowskich firm. Czy mogę powiedzieć coś o zmianie podejścia z „najważniejszy jest plan i projekt”, na „najważniejszy jest dobry produkt”? Jasne, że mogę!
Przygotowując krótkie wystąpienie postanowiłem skupić się na fundamentach, sprawach naprawdę podstawowych. W pierwszym kroku zasugerowałem słuchaczom, aby w momencie, gdy szefostwo odwiedzi ich z hasłem „zmieniamy podejście na produktowe”, oczekiwali od nich jasnej informacji, co to tak naprawdę znaczy. Jak ów management to rozumie? Co ludzie mają zmienić w codziennych procesach, priorytetach i zachowaniach? Łatwo mówi się górnolotnymi hasłami, trudniej przekuć je na konkrety. Understand what it means – od tego zacząłem swoją prezentację.
Nie spodziewałem się nawet, jak bardzo wsadziłem kij w mrowisko. Delikatną sugestią co do stanu rzeczy mogła być mina Ważnego Zagranicznego Managera, ale dopiero gdy w przerwie na kawę podeszli do mnie ludzie i stwierdzili:
Stary, skąd wiedziałeś?!? DOKŁADNIE tak było! Powiedzieli, że zmieniamy podejście, ale nie co to właściwie ma znaczyć. Teraz część ludzi interpretuje to tak, jak im wygodniej, a większość zwyczajnie ten nowy, genialny pomysł olewa.
Konstruktywny kij w mrowisko. Po to właśnie zakładałem Zero BS Management!
Wreszcie była też ciekawa trzydniowa robota modelingowa w Poznaniu. O ile pierwszego dnia moją rolą było (standardowo) trzymanie prosto szlifierki, uśmiech i produkcja pięknych iskier, to dwa kolejne były już sporym wyzwaniem. Raz, że przyszło mi grać zakochanego. Dwa, że raz trzeba było stawić się na planie o 3:15, aby nakręcić scenę o wschodzie słońca (udając, że jest zachód). A trzy, że była to reklama sandałów i w związku z tym musiałem przeżyć swoje pierwsze w życiu pedicure. AAAAAAAAA!
Pedicure oraz konieczność wstania o 2:45 przeżyłem dzielnie. Za to skuteczne udawanie rozanielonego zaczęło wychodzić mi dopiero po (dość wrednym) instruktażu ze strony partnerującej mi zawodowej aktorki. Nie przytoczę dokładnie, ale sens jej słów był mniej więcej taki:
Nikt cię tu nie podziwia, wszyscy chcą nakręcić kilka dobrych scen i iść do domu. Jasne, że te gesty są przerysowane, ale kamera wszystko spłaszcza. Masz mieć gdzieś, że czujesz się jak idiota. Po prostu się wyszczerz.
Była to jedna z lepszych rad odnośnie wychodzenia na zdjęciach czy filmach, jaką dostałem. Od tego czasu już ładnych kilka razy udawało mi się zignorować (dość chyba powszechną) autoobsesję pt. 'nie lubię swojego uśmiechu’ i efekty były bardzo zacne.
Samo kręcenie zaś było świetną przygodą, a Poznań o świcie – bardzo urokliwy.
Efekt końcowy (z czeskim dubbingiem) poniżej:
A miało być tak pięknie…
Wszystko zaczęło się więc optymistycznie rozwojowo i obiecująco. A potem… potem było równie optymistycznie, rozwojowo i obiecująco, tyle że w ilości, która zaczęła mnie przerastać.
Pod koniec czerwca szkolenie w Warszawie, przed którym zdecydowałem się gruntownie przerobić duży kawałek mojego sztandarowego programu (czytaj: siedzenie po nocach) i od razu potem czterodniowe warsztaty Stowarzyszenia Profesjonalnych Mówców w Łodzi.
Już po ostatnim dniu szkolenia, kiedy siadłem z kumplem na murku pod kolumną Zygmunta, wiedziałem że moje rezerwy energetyczne są na wyczerpaniu. A kiedy wracając z warsztatów wsiadłem na Widzewie do pociągu, byłem w takim stanie, że zrobiłem coś, czego nie robię praktycznie nigdy – udałem się do Warsu i zamówiłem piwo.
Bardzo potrzebowałem odpoczynku, ale niestety nie był mi on dany.
Poza standardową bieżączką pojawiły się nowe szanse – m.in. możliwość wystąpienia w dwóch topowych polskich podcastach (czytaj: dużo przygotowań, by wypadło to składnie) i duże (czytaj: jeszcze więcej przygotowań) szkolenie dla ciekawej firmy. W końcu gdzieś w połowie brzydkiego i deszczowego lipca zorientowałem się, że lato wcale nie wygląda tak, jak wymarzyłem sobie słuchając Dawida Podsiadło. Od siedzenia przed komputerem bolał mnie tyłek i oczy, a jedyną rozrywką było pójście na pobliską siłownie albo do Biedry.
Gdzie podział się mój slow-life ja się pytam?!? Co z work-life balance?
4 VI – 12 VIII: CZEGO SIĘ NAUCZYŁEM?
Tak doszliśmy do najważniejszej nauczki z mojego przepracowanego w trybie 24/7 początku lata.
Nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka
Pewnego pięknego (tak naprawdę to obleśnego i szarego) poranka zamiast wzdychać zadałem sobie przełomowe pytanie:
A czy to nie jest tak, że jak się chce coś osiągnąć, to czasem po prostu musi być ciężko? Bardzo ciężko?
Po czym dobiłem kolejnym:
Czy teraz, kiedy to, w co wkładałem przez ostatnich kilkanaście miesięcy tyle serca i pracy zaczyna wypalać, naprawdę chcę odpuścić i zająć się bieganiem po łące i przytulaniem drzew?
Odpowiedzi, której sobie udzieliłem, można się chyba domyślić.
To jaka jest w końcu ta najważniejsza nauka? Że czasem musi być ciężko? Nie. To znaczy to też, ale przede wszystkim to, że nie można mieć wszystkiego. Nie da się (choć każda z tych opcji wygląda kusząco) jednocześnie biegać Iron Manów, spędzać czasu z rodziną, czytać wielu książek, robić kariery, podróżować i prowadzić ożywionego życia towarzyskiego.
Trzeba świadomie wybierać, a potem robić swoje i nie narzekać, bo to kompletnie niczego nie wnosi. Nie da się mieć ciastka i zjeść ciastka.
Obsesyjne trzymanie się work-life balance kończy się jak obsesyjne trzymanie się czegokolwiek – źle.
Tak oto wybrałem zaciśnięcie zębów i intensywną pracę z perspektywą nadrobienia relaksacyjnych zaległości jesienią. A pisząc te słowa z perspektywy kolejnych trzech miesięcy wiem już, że był to dobry wybór.
ROBIĆ MNIEJ / ROBIĆ WIĘCEJ / PRZESTAĆ / ZACZĄĆ
Na podstawie ostatnich doświadczeń, poza zaprzestaniem narzekania na przemęczenie, postanowiłem:
1. Poważnie przemyśleć moje podejście do przyjmowania krytyki. Szczególnie po pewnej wypitej w Grandzie na Piotrkowskiej kawie, podczas której moja reakcja na pewną uwagę koleżanki zdecydowanie wymknęła się spod kontroli.
Z perspektywy trzech miesięcy: przemyślałem.
2. Jeszcze częściej niż robię to dotychczas wychodzić ze szkoleń, prelekcji, meetupów w momencie, w którym dochodzę do wniosku, że nic tam nie zyskuję. To wniosek po wspomnianych wyżej warsztatach. Sporo modułów wiele mi dało, ale z kilku trzeba było po prostu cicho się ewakuować, zamiast nudzić się zmęczony i głodny na widowni.
3. Nie łamać głupio przepisów ruchu drogowego narażając własne życie, bo nie chce mi się czekać albo straszliwie się spieszy. Dostałem drugi w tym roku mandat karny (przejazd rowerem na czerwonym) i tak jak poprzedni, ten też zdecydowanie mi się należał. Pozdrowienia dla wspólniczki zbrodni!
4. Zacząć najpierw włączać rozsądek, a dopiero potem podniecać się rozmaitymi imprezami. W lipcu mocno nakręciłem się na festiwal Goa Dupa, a potem miałem zdrowy dylemat. Z jednymi znajomymi umówiłem się na wspólny dojazd, innym naopowiadałem, że jadę i będzie super, a dopiero potem zacząłem całą sprawę rozważać na zimno. Między innymi to, czy przy swoim wygodnictwie 36-latka naprawdę mam ochotę skończyć na polu namiotowym w błocie pośrodku niczego. Z dylematu wybawiło mnie odwołanie imprezy, ale wiem już, że następnym razem będę podejmował decyzję rozważniej.
No, chyba że będzie to Burning Man.
KSIĄŻKI
W poprzednim podsumowaniu narzekałem, że więcej książek udało mi się ostatnio zacząć, niż skończyć. Dlatego postanowieniem na ten okres było m.in. domknięcie kilku rozgrzebanych wcześniej lektur. Najbardziej zadowolony jestem z dwóch.
Herodot -„Dzieje”
Pierwsza książka historyczna świata! Trochę to trwało, ale w końcu udało mi się przebrnąć przez oba tomy.
Trwało, bo nie było lekko. Herodot to człowiek-wyliczanka i człowiek-dygresja. Niejednokrotnie np. w połowie opisu jakiejś wojny potrafi wspomnieć o jakimś pomniejszym wodzu, by kompletnie bez ostrzeżenia zacząć snuć genealogie jego rodziny z przyległościami na osiem pokoleń wstecz. Ale jako pionierowi historiografii można mu to wybaczyć.
Szczególnie, że ujął mnie tym, czego ze świecą szukać u większości współczesnych autorów – próbą przedstawiania perspektyw i wersji wszystkich uczestników opisywanych wydarzeń. Jeśli słyszał trzy wersje danej historii – przytaczał wszystkie mówiąc, że nie był naocznym świadkiem, więc nie wie jak było naprawdę i opcjonalnie wtrącając własne przypuszczenie na temat tego, która z nich wydaje się najbardziej prawdopodobna. Niestety współcześni historycy i publicyści przedstawiają zazwyczaj jedyną, prawdziwą i obiektywną wersję wydarzeń. To znaczy własną.
Jeśli masz czas i samozaparcie oraz interesuje cię historia – zdecydowanie warto. W przeciwnym wypadku szybko odpadniesz.
Václav Havel -„Zmieniać świat. Eseje polityczne”
Podobnie jak w przypadku „Dziejów” lektura nie należała do łatwych. Nie tyle jednak ze względu na styl autora (Havel pisze naprawdę świetnie), co na układ całego zbioru esejów. Wszystko ułożone jest tematycznie, co nieuchronnie prowadzi do powtarzalności rozmaitych wątków i przemyśleń. Czytanie trzeciego z rzędu przemówienia, w którym autor w podobny sposób przedstawia podobne tezy bywało czasem nieco nużące.
Ale zdecydowanie było warto.
Poza rozmaitymi ciekawymi i skłaniającymi do refleksji przemyśleniami zwróciłem uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze to, jak dobrym i zręcznym dyplomatą był Havel. Żadnego ewangelizowania i wpychania się na siłę ze swoją opinią i zdaniem. Wyłącznie mądra i finezyjna perswazja. Treść jego przeciętnego przemówienia można sprowadzić do:
- Pokaż, że odrobiłeś zadanie domowe – wiesz coś o kraju, uczelni czy mieście, w którym przemawiasz.
- Powiedz gospodarzom kilka miłych rzeczy, pochwal ich za coś, z czego sami na pewno są dumni.
- Tak zmiękczonym zabij ćwieka swoją tezą. Jedną i najważniejszą. Przedstawioną jasno i zwięźle.
- Następnie kończ, do brzegu, żadnego rozwodzenia się i ględzenia.
Aż się człowiek uśmiecha z podziwem.
Drugą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę było to, jak ciekawą kronikę czasów upadku bloku komunistycznego i transformacji stanowią pisane i wygłaszane WTEDY eseje i przemówienia. Świetnie czytało mi się coś pisanego na gorąco, bez wiedzy o tym, co stanie się za kilka tygodni miesięcy czy lat. Na przykład prowadzone z nadzieją i niepokojem dywagacje czy kiedykolwiek zostaniemy dopuszczeni do Unii Europejskiej i NATO.
Smutne jest jedynie to (podobna myśl dopadła mnie po obejrzeniu „Niebieskiego” Kieślowskiego), jak wiele w tamtych czasach wisiało w powietrzu idealizmu – upadła komuna, jednoczymy się, jest ciężko, ale będzie super. Smutne, bo mam wrażenie, że po tamtym idealizmie niestety za wiele nie pozostało.
Poza tym przeczytałem jeszcze
Arthur Schopenhauer: „Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” – od dawna była na mojej liście i cieszę się, że w końcu po nią sięgnąłem. Łatwiej mi teraz nazwać i rozpoznać nieuczciwe chwyty w rozmaitych dyskusjach, co nawet wykorzystałem już w jednej „polemice” na LinkedIn.
Neil Gaiman: „The Graveyard Book” – wielokrotnie polecana przez Tima Ferrisa książka dla dzieci. Świetna! Gdybym takowe miał, to bym im poczytał.
Katarzyna Miszczuk:„Szeptucha” – z autorką zakumplowałem się na planie trailera jednego z jej kryminałów. Sięgając po opatrzony autografem egzemplarz „Szeptuchy” byłem dość sceptyczny. W końcu niezbyt ambitne czytadło i to przeznaczone raczej dla osób płci żeńskiej. Całość weszła jednak gładko i przyjemnie. Od pierwszych stron ujął mnie pomysł pt. „Polska dokładnie taka, jak dziś, tylko że pogańska”. I te imiona: Gosława, Radomir, Mszczuj.
Irek Tomczyk: „Tylko ty decydujesz” – otrzymana od autora, który także brał udział w warsztatach z przemówień publicznych. Ja już jestem na to za stary, ale myślę że dla kogoś w wieku dwudziestu lat mogłaby być sensowną, uświadamiającą kilka kluczowych spraw lekturą. Z jednym zastrzeżeniem – należy pamiętać, że Irek jest wysoko postawioną osobą w branży pośrednictwa ubezpieczeniowego.
Chociaż czasem korzystam z takich usług, to KOMPLETNIE nie trawię całej nachalno-sprzedażowej otoczki tego świata, więc dwa razy zastanowiłbym się czy dałbym tę książkę młodszemu kuzynowi. Zwyczajnie obawiałbym się, że może zacząć brać udział w tajnych spotkaniach rekinów finansjery.
Norman Davies: „Smok wawelski nad Tamizą. Eseje, polemiki, wykłady” – nudy i pretensjonalność.
Józef Kuropieska: „Od października do marca” – nudy.
WYSTAWY / FILMY / KULTURA
POLIN, Muzeum Historii Żydów Polskich – genialne. Spędziłem tam ponad trzy godziny, a udało mi się obejrzeć jedynie połowę wystawy stałej. Obok gdańskiego ECS zdecydowanie jedno z najlepszych muzeów w Polsce.
Kiedy przebiegałem przez drugą część ekspozycji, moją uwagę przykuł, a po przeczytaniu wrył mnie w ziemię, zmiażdżył i przeżuł wiersz Władysława Szlegnela. On tam był! On tam zginął! Dlaczego nie było go w szkolnej czytance? POLIN – I’ll be back.
Ze względu na genialną ścieżkę dźwiękową, zachęcony ocenami na IMDB oraz osobą reżysera (Christopher Nolan), zdecydowałem się dać drugą szansę „Interstellar”. Pierwsze nieudane podejście zrobiłem kiedyś nad Atlantykiem. Wersja o obniżonej jakości i z dźwiękiem, który powodował, że nie rozumiałem 25% dialogów zdecydowanie mnie odrzuciła. Teraz byłem zachwycony.
PEREŁKI Z SIECI
Miedzy innymi dzięki dyskusji na temat determinizmu, wolnej woli oraz kwantowej natury wszechświata prowadzonej z koleżanką podczas długiego spaceru po krakowskich Dębnikach, odkryłem blog naukowy Kwantowo.pl. Spodobał mi się na tyle (nawet mimo nużącego obsesyjnego racjonalizmu autora), że zdecydowałem się nawet na niewielki sponsoring za pośrednictwem Patronite.pl.
Tak, jak nie do końca podchodzą mi jej produkty oraz styl ich sprzedaży (co jest normalne – podobnie jest zapewne ze mną, moim blogiem i szkoleniami), tak bardzo przypadły mi do gustu podcasty Oli Budzyńskiej – Pani Swojego Czasu na temat kulisów rozwoju jej biznesu. Świeże, konkretne i często dość nieoczekiwane rady, cenne dla każdego kto chce w jakikolwiek sposób (komercyjnie lub niekoniecznie) działać w sieci.
Z przejęciem wchłonąłem cykl o Elonie Musku na Wait but Why.
Last, but not least – wykupiłem i ukończyłem swój pierwszy w życiu kurs online. Był to (ekhm) 15 dniowy kurs inteligencji emocjonalnej. Im jestem starszy, tym większą czuję potrzebę regularnego pogrzebania w emocjonalno-uczuciowej części mojego jestestwa. Do całości podszedłem jak do eksperymentu – byłem gotowy, że mogę srogo się zawieść. Jednak zarówno autor (Tomek Kwieciński), jak i platforma (Lifearcadia) bardzo przypadły mi do gustu. Teraz rekomenduję ów kurs tym osobom z moich szkoleń, które czują, że rozmaite negatywne uczucia zbyt mocno i zbyt często miotają nimi w pracy. Czyli większości.
WYDARZENIA I PRZYGODY RÓŻNE
Czyli wszystko, o czym jeszcze chciałbym wspomnieć, a już naprawdę nie ma czasu, miejsca albo sensu, by specjalnie się nad tym rozwodzić.
Konferencyjne koty za płoty
Podczas UnConf miałem okazję pierwszy raz poprowadzić warsztat dla naprawdę sporej grupy osób.
Niestety wyszło trochę za wiele gadania, a za mało warsztatu. Ale nie było tragedii, a następnym razem po prostu zrobię to lepiej – grunt wyciągać wnioski i nie powtarzać tych samych błędów. W końcu dokładnie o tym traktuje cały ten blog.
Domowy warsztat naprawy komputerów
Moje stacjonarne Centrum Dowodzenia Światem zapewniło mi podróż w czasy, kiedy nowy komputer oznaczał pomykanie po Wrocławiu z plecakiem i odwiedziny w (głównie już nieistniejących) sklepach: Age Computer, Arest, Popland i Proline. Chodziło oczywiście o to, by zaoszczędzić. W jednym miejscu tańszy o parę złotych był RAM, gdzie indziej dysk albo procesor. Następnie wracało się do domu i z bijącym sercem składało całość, modląc się żarliwie pod nosem by wszystko gładko odpaliło.
Tamte odległe czasy przypomniałem sobie za sprawą wyczerpanej baterii na płycie głównej. Schowana była tak skrzętnie, że aby dokonać podmiany, trzeba było wykręcić z komputera dosłownie wszystko. Ale nie żałuję. Spędziłem naprawdę fajne, sentymentalne pół dnia, a przy okazji nałykałem się kurzu i udowodniłem, że nadal umiem złożyć komputer!
A Centrum Dowodzenia Światem mimo swoich siedmiu lat szczęśliwie działa dalej.
Dostrzegajmy dobrą robotę!
Kilka miesięcy temu zmieniła się osoba sprzątająca klatkę w naszej kamienicy. Spotkałem nowego Pana Sprzątającego raz, spotkałem drugi, spotkałem trzeci. Za każdym razem nie mogłem wyjść z podziwu, jak bardzo uwija się i stara. Za czwartym razem nie wytrzymałem i napisałem do zarządu wspólnoty z pytaniem ile zarabia, a po otrzymaniu odpowiedzi zawnioskowałem o podwyżkę w wysokości 100,- PLN. Wniosek przyjęto. Ha!
W 2019 biznes w Rwandzie?
Udało mi się spotkać na kawie i przegadać ładny kawałek czasu z niesamowitym człowiekiem, którego poznałem w styczniu w Dubaju.
Michał wraz z libańskimi wspólnikami poprawia infrastrukturę bezpieczeństwa IT w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Sporo biznesu robi m.in. w Rwandzie, o której opowiadał tak ciekawie, że aż sam zacząłem rozważać czy by się nie wybrać tam ze swoimi projektami. Z kolei w wolnym czasie projektuje urządzenia ostrzegające przed atakiem padaczki, a do tego jest przesympatycznym i ujmującym człowiekiem. To jedno z tych spotkań, na których naprawdę mocno ładuje się swoje inspiracyjne baterie.
I tym optymistycznym akcentem wypada skończyć niniejsze podsumowanie.
Kolejne najwcześniej na święta
Dlaczego?
Bo nie da się mieć ciastka i zjeść ciastka – czas i energia są ograniczone, a staję ostatnio przed dylematem – blog albo choć trochę odpoczynku od komputera. I dla zachowania równowagi psychicznej wybiorę jednak odpoczynek.
W końcu obiecałem to sobie latem.