antykruchość w życiu i w biznesie

Moje przygody z coachami i mentorami: jak było, czy warto?

Wielu słyszało o takich usługach, ale nie aż tak wielu zdecydowało się z nich skorzystać. Od niedawna zaliczam się do tej drugiej grupy, a kiedy opowiadam, co przeżyłem oraz o związanych z tym przemyśleniach – zawsze słyszę: „powinieneś to opisać”. Więc opisuję.

Maj 2017, Warszawa, piję kawę w towarzystwie pewnego bardzo ogarniętego znajomego. Postać ciekawa – wiceprezes jednej z większych polskich spółek informatycznych. Nie znamy się z Bartkiem aż tak blisko, nie współpracowaliśmy nigdy bezpośrednio, ale sądzę że naszą relację można by scharakteryzować: to magiczne „kliknięcie”, kiedy spotkasz na swojej drodze osobę o bardzo podobnym podejściu do życia i biznesu. Tak podobnym, ze mimo różnicy wieku i stanowisk, błyskawicznie nawiązujecie nić porozumienia.

Tak więc siorbiemy gorącą kawę, a ja opowiadam, co właśnie porabiam, a był to w moim życiu moment dość interesujący. Świeżo upubliczniłem chodzący mi od dawna po głowie pomysł. Ukochane dziecko, z pomocą którego chcę „zmieniać świat” – Zero Bullshit Management. W głowie pełno rozterek – czy nie za kontrowersyjne, czy ktoś to kupi, czy to nie zbyt aroganckie twierdzić, że akurat JA wiem nie tylko, jak nie należy, ale i jak należy szkolić i doradzać project managerom, czy naprawdę robię to dobrze?

Bartek wcale nie klepał mnie po pleckach. Ba – wyraził swoje mocne powątpiewanie, czy kogoś można nauczyć bycia dobrym szefem projektu (o tym kiedy indziej). To stwierdziwszy dopił ostatni łyk kawy i stwierdził krótko:

Potrzebujesz mentora.

I wiedziałem, że ma rację.

Przychodzi Igor do mentora

Jedno to wiedzieć, że potrzebuje się jakiejś pomocy, co innego to znaleźć godnego zaufania jej dostarczyciela. Na szczęście wraz z poradą B. podał mi konkretne (jak się później okazało topowe w naszym kraju) nazwisko: Robert Krool. Wygooglałem, poczytałem, obejrzałem TEDx-a – człowiek prezentował się sensownie i ciekawie. Jednak przed wykonaniem właściwego podejścia z pytaniem o możliwość wejścia z nim w relację mentoringową, postanowiłem poznać jego osobę jeszcze trochę lepiej.

Hm. Coraz bardziej zagłębiam się w historię, a przecież dla jej lepszego zrozumienia warto by wyjaśnić sobie kilka podstawowych, a często mylonych pojęć. Tak więc (w dużym uproszczeniu):

  • MENTOR: to osoba dysponująca sporym doświadczeniem w tej samej lub pokrewnej dziedzinie życia lub biznesu, w której działasz. Spotykacie się, rozmawiacie a ów (lub owa) może po prostu poradzić ci coś na podstawie własnych doświadczeń, a w razie potrzeby poprzeć to konsultacjami ze swoją własną (zazwyczaj szeroką i wartościową) siatką kontaktów.
  • COACH: od mentora różni go przede wszystkim to, że nie musi do końca znać się na tym, co robisz (choć z pewnych względów – o czym niżej – byłoby miło). Nie musi, bo coach nie doradza, a zamiast tego stawia mądre i umiejętne pytania. Robi to w taki sposób, że sam dochodzisz do właściwej, zgodnej z tobą i twoimi wartościami odpowiedzi, która jest gdzieś tam w tobie, w Czesiu. I wreszcie: coach ma przechlapane z powodu trwającego od lat psucia opinii o rynku tych usług przez osoby bez dobrego wykształcenia, doświadczenia i predyspozycji. Niestety czasem przyznanie, że jest się coachem to autentyczny wstyd.
  • TERAPEUTA: w zależności od nurtu w jakim pracuje – trochę doradzi, trochę zada mądrych pytań, trochę zdiagnozuje, co może być z tobą nie tak. Skupia się na naprawie problemów z psychiką i podejściem do życia. Chociaż często działa na podobnym polu, co coach, to w większości przypadków będzie bardziej konserwatywny w metodach pracy (w końcu ten zawód ma już sto lat) oraz dogłębniej wykształcony (co nie znaczy, że lepszy i skuteczniejszy).
  • TRENER: powinien (choć różnie z tym bywa) dysponować doświadczeniem praktycznym oraz sporą wiedzą teoretyczną z dziedziny, w której szkoli. Wiedza przekazywana jest tutaj zazwyczaj na podstawie z góry przemyślanego i rozpisanego programu szkoleniowego i w trybie jeden do wielu (trener oraz kilku-kilkunastu uczestników szkolenia).

Wracając jednak do Roberta Kroola i lepszego poznawania jego osoby.

Pomyślałem, że najłatwiej sprawdzę, czy będzie mi z nim po drodze, jeśli nabędę i przeczytam jedną z jego książek. Padło na „Wolnych i zniewolonych„, która to lektura upewniła mnie, że raczej znajdziemy wspólny język. Kiedy skończyłem książkę, lato miało się już wtedy ku końcowi, a ja wiedziałem już, że będę mógł osobiście spotkać Roberta na październikowym Festiwalu Inspiracji – odłożyłem więc kontakt do wtedy.

Plan powiódł się znakomicie – udało mi się zdybać Roberta w kuluarach. Okazał się miłym, konkretnym i rzeczowym gościem i – co ważniejsze – otwartym na ewentualną pracą ze mną. Wyglądało to obiecująco, więc umówiliśmy się na pierwsze, organizacyjno-poznawcze spotkanie w biurze jego fundacji.

PSYCHOLOGICZNĄ patelnią w czoło

Tak mniej więcej mógłbym określić przebieg naszego tête-à-tête. Z luksusowego apartamentowca przy ulicy Bagno wyszedłem uzbrojony w mającą być „rozkładem jazdy” naszej wspólnej pracy książkę „Na okruchach uważności” oraz przede wszystkim ogromną dawkę… samozwątpienia.

W krótkiej, niespełna godzinnej rozmowie, poza przedstawieniem mi kształtu naszej ewentualnej wspólnej pracy, Krool dokonał bowiem szybkiej, niezwykle celnej oraz dość bolesnej wstępnej analizy i diagnozy mojej skromnej osoby. Szedłem potem Świętokrzyską powtarzając w myślach:

Serio, jeszcze sobie z tym nie poradziłem? Serio, to aż tak widać? A tamto… ma chłop rację – nie powinienem, nie mogę się tak zachowywać!

I tak dalej.

Na to, że skorzystam z usług Roberta byłem już praktycznie zdecydowany. Do czasu, aż trzy tygodnie później zadałem sobie dwa, kluczowe pytania.

Jak ODPUŚCIŁEM MENTORAT?

Normalnie, mailem. Siadłem i napisałem Robertowi, że mimo iż rozpoczęliśmy już konkretne rozmowy i zdaje się nawet ustaliliśmy termin pierwszego spotkania, postanawiam się wycofać. Zgodnie z moimi oczekiwaniami i przewidywaniami przyjął to ze zrozumieniem. 

A dlaczego tak napisałem?

Przede wszystkim zdałem sobie sprawę, że niepostrzeżenie zacząłem być wciągany w zupełnie co innego niż to, po co przyszedłem. Ja chciałem, ja potrzebowałem MENTORA! Gościa, który pomoże mi i doradzi w rozkręceniu mojej działalności. Tymczasem ani się obejrzałem, a pod wpływem silnej i charyzmatycznej osobowości Kroola prawie zdecydowałem się na coś, co można by określić coachingo-terapią. Naprawianiem mojej skromnej osoby.

A dlaczego uznałem, że nie chcę takiej naprawy? Znalazłem po temu cztery, bardzo mocne powody.

Po pierwsze zapytałem uczciwie samego siebie: czy jest ze mną aż tak źle, jak mi się w tej pierwszej (dość w końcu emocjonalnej) chwili po spotkaniu z R. wydawało. Nie jest! Jest, jakby to określili amerykanie – good enough, wystarczająco dobrze. Chodziłem swego czasu na psychoterapię, spędziłem już sporo czasu na przebijaniu się przez mądre książki i przemyślenia o życiu. Widzę kolosalny postęp Igora współczesnego w stosunku do tego sprzed kilku lat. Oczywiście zawsze jest coś do poprawy, ale czy warto robić to w nieskończoność, czy akurat to jest teraz najpilniejsze? I najważniejsze – co i w jaki sposób poprawiać, skoro… sam do końca nie wiem, co właściwie jest tym ideałem?

No właśnie – drugim argumentem na „nie” było wrażenie, być może mylne, że R. ma własną, dość skonkretyzowaną wizję i model idealnego rozwoju, w który zostanę mniej lub bardziej wtłoczony. A ja tak nie chcę. Nie chcę, bo wiem jak moje wizję ideałów, idoli oraz pomysły na siebie zmieniały się w czasie. Te moje eksploracje przynoszą mi dużo radości, ale przede wszystkim dają sporą dozę pewności, że nie obudzę się pewnego dnia zorientowawszy, że od kilkunastu lat dążę w kierunku, którego nie chcę, a który wmówił i zasugerował mi ktoś inny.

Po trzecie – obawiałem się zawodu. Zaproponowany program, podejście Roberta, spotkanie i rozmowa – wszystko to wyglądało niezwykle imponująco. Obawiałem się, że będę spodziewał się nie wiem jakich cudów i życiowych rewolucji, a dostanę pozytywną, ale w gruncie rzeczy drobną zmianę. Do tej refleksji skłoniła mnie lektura sprezentowanej mi książki. Czytając „Na okruchach uważności” stwierdziłem, że wszystko to faktycznie mądre i w dodatku ciekawie ujęte, ale że… większość z tych refleksji mam już za sobą. Doszedłem do nich sam rozmawiając z ludźmi, przebijając się przez Marka Aureliusza, Senekę, czytając Ryana Holidaya, Nassima Taleba i Miłosza Brzezińskiego.

I wreszcie po czwarte – nawet jeśli faktycznie pilnie potrzebowałbym takiej „naprawy”, jeśli kierunek byłby najsłuszniejszy z możliwych, a potencjalne zmiany spore to – jak przyznał sam R. – czekałby mnie długi i bolesny proces, a psychologiczna patelnia z której dostałem u niego na spotkaniu, byłaby tylko przedsmakiem tego, co miałoby mnie spotkać. I o ile na takie przeżycia właściwie nigdy nie ma dobrego momentu, to jednak z pewnością nie jest nim chwila, gdy jesteś na początku rozwoju własnego biznesu. Wtedy trzeba brać się w garść i zapierdzielać, a nie spędzać czas na cierpieniach egzystencjalnych i gapieniu się godzinami w ścianę.

Tak oto nie skorzystałem z usług topowego polskiego mentora. I o ile wiedziałem, że na pewno spróbuję jeszcze kiedyś czegoś z całej tej rozwojowej parafii, to byłem pewien, że będzie to nie szybciej, niż za rok lub dwa. 

No i co? Nie minął nawet kwartał, kiedy stanąłem oko w oko z coachem.

Bliskie spotkania z coachingiem

To było zupełnie nieplanowane. Znakomity przykład na to, co może stać się jeśli (zgodnie z filozofią antykruchości) człowiek wystawi się na zdrową losowość. Da sobie szanse na to, by zdarzyło mu się coś pozytywnego. A, jak wspomina sam N. Taleb, jednym z lepszych przykładów takiego działania jest wybranie się na imprezę, gdzie można poznać kogoś ciekawego.

Dokładnie tę mantrę miałem w głowie, kiedy mimo grudniowo-nieprzyjaznych warunków atmosferycznych oraz wewnętrznych oporów (mało kogo tam znam!) zmusiłem się do wyjścia z domu i pójścia na bożonarodzeniową imprezę #omgkrk – krakowskiej społeczności startupowej.

Tam, między jednym a drugim kubkiem grogu, przedstawiono mi Edytę, dzięki której trafiłem do ciekawego programu akceleracyjnego, w którym jedną z opcji było otrzymanie sesji business coachingu.

Z jednej strony (zła sława coachingu) byłem sceptyczny. Z drugiej wiedziałem, że to moment, w którym może mi to bardzo pomóc poukładać sobie w głowie pewne sprawy (dlaczego – o tym niżej). Do tego ludzie, do których trafiłem zdecydowanie nie byli początkującymi amatorami i – co chyba było dla mnie najważniejsze – dobrze rozumieli mój biznes.

Jedną z barier, którą zawsze odczuwałem przed takimi spotkaniami jest bowiem to, że jakoś nie wyobrażam sobie opowiadania i roztrząsania swoich przemyśleń przed kimś, kto zupełnie nie kuma tego, co ja właściwie w życiu robię. Pomyślałem więc, że lepsza okazja się chyba nie trafi.

I tak, z lekką taką nieśmiałością, udałem się pewnego styczniowego wieczora na krakowski Kazimierz. Jadąc tramwajem intensywnie zastanawiałem się, jakie to pytania będzie mi stawiała Pani Coach. Miałem tylko nadzieje, że nie będzie to:

Co zrobiłby na twoim miejscu Steve Jobs?

Szczęśliwie obawy okazały się płonne.

WYJŚCIE Z FAZY DESPERACJI

To taki kluczowy moment, który osiąga się w rozmaitych dziedzinach życia. W biznesie – kiedy masz już taką sprzedaż (i nie jest to „sprzedaż” po rodzinie i znajomych), że stać cię na ZUS, jedzenie i – kiedy trzeba – nowe spodnie lub marynarkę. W przypadku kariery na etacie – kiedy przebrnąłeś przez 2-3 stanowiska pracy, twoje CV nie zieje pustką, a perspektywa zmiany firmy nie wydaje się zadaniem ponad siły. A w związkach – proste – kiedy nie zastanawiasz się już, czy druga strona odpisze ci na SMSa.

To chwila, kiedy warto poważnie zastanowić się: co dalej i zacząć planować na kilka kroków do przodu. Wcześniej, w fazie walki o przetrwanie, nie ma to sensu – to jakby w drodze na drugą randkę opracowywać strategię zakumplowania się z jej ojcem. Z drugiej strony nie można czekać zbyt długo, bo możesz zorientować się, że coś poszło nie tak dopiero, kiedy po dziesięciu latach walki na coraz to niższe marże wykończy cię konkurencja albo kiedy dostaniesz nagrodę z okazji jubileuszu 20-lecia pracy w firmie, której z całego serca nienawidzisz.

Jadąc wtedy na Kazimierz byłem właśnie w momencie wyjścia z fazy desperacji. Zero Bullshit Management było na rynku dziesiąty miesiąc, a wszystkie znaki na niebie, ziemi i wyciągu z mBanku pozwalały przypuszczać, że ludzie widzą w tym wartość i będzie można z tego żyć. Wiedziałem, że to idealny moment na taką sesję.

Całość trwała nieco ponad dwie godziny i faktycznie składała się głównie z pytań. Mądrych, sprytnych, celnych i dających do myślenia. Zapisałem, a właściwie zabazgrałem w pośpiechu kilka kartek A4, co potem – już w samotności i po spokojnym przespaniu się z kilkoma tematami, pozwoliło mi usiąść i rozpisać sobie średnio i długoterminową strategię dla wszystkich moich działań.

W czym mi to pomogło?

PRIMO: mam długoterminowy, motywujący i inspirujący mnie samego, większy i przede wszystkim konkretniejszy niż „yyy, no robić naprawdę świetne szkolenia i yyy… no pomóc jako konsultant kilku firmom” cel oraz szereg pośrednich kamieni milowych. Równie ciekawych, motywujących, nadających „rytm” całości i przybliżających mnie do owego celu głównego.

SECUNDO: dzięki owemu planowi wiem, na czym mam się w danym okresie skupić i że mogę to zrobić z czystym sumieniem. Takie skupienie oznacza bowiem, że wiele będzie trzeba odłożyć na później, a jeszcze więcej odrzucić i nie robić zupełnie. Tylko tak można robić swoje naprawdę efektywnie i bez tego okropnego uczucia zwanego przez Amerykanów anxiety.

Dlaczego?

Ponieważ w życiu co rusz stajemy przed rozmaitymi ciekawymi pomysłami i bez takiej chociaż jako-tako wyznaczonej strategii kusi strasznie, aby natychmiast brać się do nich realizacji.

To zaś kończy się: rozgrzebanymi siedemnastoma projektami równocześnie, stresem, myślenicą (może jednak lepiej robić co innego? wyrobię się? co mi umknęło?), pracą 24/7, tym że tak naprawdę nic nie dostarcza się w sensownym terminie i jakości oraz – i to jest zdecydowanie najgorsze – że robiąc w ten sposób możemy (mimo tytanicznych wysiłków) tak naprawdę kręcić się w kółko. Trochę tu, trochę tam, ale nigdzie z pożytkiem na dalszą przyszłość i naprawdę porządnie.

Wszelkie podobieństwa do działań rozmaitych ludzi oraz przedsiębiorstw: zamierzone i nieprzypadkowe.

NAJWYRAŹNIEJ PODOBA CI SIĘ TO, CO CZYTASZ. W TAKIM RAZIE OBCZAJ TEŻ TE TEKSTY:

Przykład: POPROWADZENIE Warsztatu w Holandii

Ciekawa i rozwojową opcja, prawda? Ale jak z każdą opcja – jej porządna realizacja kosztuje czas i energię! Wymaga więc pewnie tego, abym nie zrobił czegoś, czym zajmuję się teraz, względnie zrobił to gorzej, siedząc po nocach, etc.

Patrzę więc na moją strategiczną rozpiskę, a tam jak byk stoi: „Przyszły rok: początek działań PR/promo na zagranicę”. Słusznie! Po co mam robić warsztat w Holandii, skoro nie mam prawie żadnych materiałów (poza profilem LinkedIn, trzema na krzyż artykułami i szablonami dokumentów) na temat swojej działalności po angielsku? A skoro nie mam, to gdzie odeślę (potencjalnie) zachwyconych uczestników, jak mają mnie polecić u siebie w firmie oraz znajomym?

Akceptacja tego zlecenia oznaczałaby więc, że narobię się przy minimalnej szansie na konkretniejsze, długoterminowe efekty. Niezbyt mądre. Choć mógłbym postąpić jeszcze gorzej: w podnieceniu rzucić wszystko i zacząć na gwałt rzeźbić materiały po angielsku. A więc już na pewno zawalić to, czym zajmuję się teraz  – gruntowną aktualizację programów szkoleniowych po ostatnich ankietach i badaniu oraz inne działania skoncentrowane na naszym, polskim rynku.

To wszystko przed jesienią, czyli złotym okresem dla usług jakie świadczę oraz przy:

  • Niemal gwarancji że większość z angielskojęzycznych materiałów, które bym przygotował byłaby później do gruntownej przeróbki, a może nawet do wyrzucenia.
  • Braku jakichkolwiek pomysłów/kontaktów do dalszych działań na tamtych rynkach.
  • Dużej de facto szansie, że niezależnie jak świetnie bym wypadł i jak powalające nie byłyby moje materiały – biznesu by z tego nie było. No bo jak to – Igor z dalekowschodniej Polski miałby uczyć Holendrów zarządzania projektami…? Rowery naprawiać! Cebulki sortować!

I właśnie w uniknięciu, m.in. podobnych potknięć pomogła mi wypracowana sprawniej dzięki tamtej coachingowej sesji długoterminowa strategia.

REASUMUJĄC: coach – tak, mentor – nie?

Nie, zupełnie nie! Prawidłowo odpowiedź brzmi rzecz jasna: to zależy.

Przede wszystkim zacznijmy od tego, że to na co (prawie) trafiłem nie był mentoringiem, tylko coachingo-terapią. To raz.

Dwa, że słuchając jak Ryan Holiday i Tim Ferris opowiadają o własnych doświadczeniach z mentorami, zdałem sobie sprawę, że mentoring to przecież nie tylko formalna, odpłatna usługa – coś, co oferuję ja sam oraz wielu innych fachowców w swoich dziedzinach. Do tej samej kategorii spokojnie zaliczyć można także rozmaite spotkania prywatne, nieregularne i jak najbardziej nieformalne.

Dwugodzinna kawa z Piotrkiem z Produktywni.pl, spotkanie 1-1 na Campus Warsaw z Olgierdem Świdą, spacer po krakowskim Zabłociu z Piotrkiem, współwłaścicielem J-Labs oraz liczne inne spotkania i rozmowy, gdzie z rozmaitymi mądrymi i doświadczonymi ludźmi roztrząsam problemy życia, zdrowia i biznesu – to też jest forma mentoringu! Ani lepsza, ani gorsza – po prostu inna.

I podobnie mogę chyba napisać o rozmaitych odmianach coachingu, terapii, czy tego co zaoferował mi Robert: dla każdego odpowiednie będzie coś innego. Zależy od twoich potrzeb, oczekiwań i możliwości:

  • Nie masz relacji z odpowiednimi osobami i w dodatku potrzebujesz coś przegadać i regularnie i w miarę często – tu uczciwy i sensowny będzie odpłatny mentoring.
  • Masz szeroką siatkę kontaktów i tylko z rzadka potrzebujesz wbicia szpilki, czy przegadania czegoś, co cię trapi – wystarczy, że ustawisz się raz na jakiś czas na kawę z którymś z twoich znajomych.
  • Czujesz, że część ciebie wymaga gruntowniejszej naprawy – idź do coacha albo na terapię.

Tylko w tym ostatnim przypadku pamiętaj, że to jak pójście do chirurga i zapytanie, czy potrzebujesz operacji, czy nie. Zawsze znajdzie coś do wycięcia.

I wracając do pytania z tytułu: warto? 

O ile wiesz czego oczekujesz („nie wiem, jestem w kropce, chcę się odnaleźć” – to już coś, jakaś jasna potrzeba, od której są fachowcy – tu akurat chyba najlepiej sprawdzi się dobry coach). O ile to odpowiedni moment w życiu, biznesie, związku (masz faktycznie dylematy, problemy, wyzwania oraz na tyle czasu i motywacji, żeby faktycznie się z nimi zmierzyć). I wreszcie – o ile znajdziesz sensownego fachowca, a nie 22-latka po zaocznym kursie coachingu meta-rozwoju i NLP – wtedy polecam taki eksperyment z całego serca. W przeciwnym wypadku – daruj sobie.

Ponieważ to trochę jak wybrać się do warsztatu samochodowego dla rozrywki, z ciekawości albo dlatego, że Kaśka i połowa znajomych też już tam była. Po co zawracać głowę mechanikom, płacić słony rachunek i ryzykować, że grzebiąc w środku zepsują coś, co teraz nawet nieźle działa?

antykruchość w życiu i w biznesie